Na New York Film Festivalu można było zobaczyć obraz "Manchester by the Sea”, który już po pierwszych pokazach doczekał się opinii filmu, którego nie można przegapić. Opinii bardzo bardzo zresztą uzasadnionej: to film bardzo oryginalny pod względem narracji, wyjątkowo mocny na poziomie emocjonalnym i znakomity pod względem aktorstwa.
Inny Manchester, ten sam marazm
To opowieść z odległej i zimnej amerykańskiej prowincji - dzieje się w tytułowym Manchesterze, małej rybackiej miejscowości, która ze swoim słynnym angielskim imiennikiem ma wspólną co najwyżej pogodę i poczucie dojmującego i wszechogarniającego marazmu i apatii.
Opowiedziana w filmie historia dotyczy poobijanej przez los rodziny, którą nieszczęścia dotykają na co dzień i od święta. Zalążkiem akcji jest właśnie jedno z dramatycznych wydarzeń, po którym nic już nie będzie takie samo: jeden z dorosłych braci, jak się później okaże - ten członek rodziny, który radził sobie stosunkowo najlepiej i miał stosunkowo najbardziej uporządkowane życiowe sprawy - umiera nagle na serce.
Pozostali członkowie rodziny próbują uporządkować życie na nowo. Największa odpowiedzialność, związana przede wszystkim z opieką nad dość niesfornym nastoletnim synem, którego zmarły wychowywał samotnie, spada na młodszego z braci. Oznacza to dla niego powrót w rodzinne strony, z którymi nie chciał mieć już nic wspólnego.
To z pozoru dość banalna historia, którą kino opowiadało już wielokrotnie. Ale ten film zdecydowanie od banału ucieka, Kenneth Lonergan, reżyser, który za kamerą staje rzadko i w branży ceniony jest przede wszystkim jako scenarzysta, zrobił wiele, żeby jego najnowsze dzieło na długo zostawało w pamięci.
Nieefektowni ludzie w brzydkich wnętrzach
Jednym z narzędzi, którymi się posłużył, jest nielinearna narracja, pełna bardzo celnie umieszczonych retrospekcji. Jako doświadczony scenarzysta, Lonergan doskonale wiedział, jak precyzyjnie zaprogramować kolejność, w jakiej publiczność ogląda poszczególne wydarzenia.
Efekt jest znakomity: kiedy widzowi wydaje się, że wszystko już wie o bohaterach, nagle pojawia się scena pokazująca wydarzenia sprzed lat, w świetle których wyglądają oni zupełnie inaczej. Najlepszy przykład to - żeby nie napisać zbyt wiele - wydarzenia, które sprawiły, że główny bohater wyprowadził się z rodzinnej miejscowości i że jest tak bardzo rozbity. Lonergan ujawnia je dopiero mniej więcej w połowie filmu, przestawiając całą akcję na zupełnie inne tory.
"Manchester by the Sea", kadr z filmu Mat. prasowe
Wielki talent reżyser pokazał też w sposobie pokazywania amerykańskiej prowincji. To obraz szary i ponury, daleki od blichtru kolorowych opowieści o bogatych ludziach. To świat, którego kamery innych filmów nie pokazują i nie chcą pokazać. Choć nie chodzi przecież o bezdomnych wyrzutków czy innych ludzi ze społecznego marginesu, chodzi o zwykłych Amerykanów, pracujących, posiadających domy, samochody, a nawet łodzie motorowe.
A jednak ich życie dalekie jest od splendoru i prestiżu. I Lonergan znakomicie to pokazuje, prowadząc kamerę przez zasypane brudnym, topniejącym śniegiem ulice, tylko po to, by zaraz wpuścić ją do brzydkich wnętrz, wypełnionych brzydkimi meblami i ludźmi w nieefektownych roboczych ubraniach.
To nie jest jednak pesymistyczny do bólu film, w którym nigdy nie świeci słońce. Nic z tych rzeczy, doświadczony scenarzysta za kamerą w bardzo umiejętny sposób przeplata przejmujące sceny sekwencjami niemal komediowymi i przyprawia wszystko odpowiednią dozą nieco przewrotnego humoru: skoro pokazał trudne rozmowy rozpadających się małżeństw, za chwilę kontruje to zabawnymi perypetiami nastolatka, który lawiruje między dwiema, nie wiedzącymi o sobie, dziewczynami i próbuje uprawiać z nimi seks, nieustannie przerwany przez matki-przyzwoitki.
Wybitny, a niedoceniony
Lonergan znalazł jeszcze jeden znakomity sposób, żeby tę smutną i szarą historię świetnie się oglądało. Okazała się nim decyzja, żeby główną rolę zagrał Casey Affleck.
To bardzo trudna rola. Aktorowi przyszło grać postać w poważnej depresji, żyjącą w nieustannym stuporze, frustracji i traumie, postać, którą - przynajmniej na początku - raczej trudno jest polubić. Wywiązał się z tego zadania w znakomity sposób: z pozoru snuje się tylko po ekranie złamany i przybity, ale jednocześnie nie sposób oderwać od niego wzroku.
Wygląda na to, że takie role stały się jego specjalnością: często gra bohaterów wycofanych, wyciszonych, choć jednocześnie w jakiś przewrotny sposób wewnętrznie silnych. Tak było przecież w „Zabójstwie Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” , gdzie był co prawda w cieniu rewelacyjnego Brada Pitta, ale udało mu się w tym cieniu zabłysnąć na tyle, żeby zdobyć oskarową nominację. Tak było w niedawnym „Czasie próby” - wypichconym przez Disneya dość tanim kosztem kinie katastroficznym dla młodszych nastolatków, gdzie Affleck stworzył postać wyrastającą bardzo wyraźnie poza całą tę historię.
Już choćby tych kilka przykładów pokazuje, że to aktor nietuzinkowy, bardzo utalentowany, a jednocześnie aktor, który wciąż jeszcze nie doczekał się należytego docenienia. Być może zmieni to wybitna rola w bardzo dobrym filmie Lonergana.