Czesław Mozil: pojawiło się przyzwolenie na ocenianie innych. Na licytowanie się, kto jest "prawdziwym Polakiem"

- Spotkałem się z wiceprezesem Solidarności w sądzie. Poczułem się, jakbym uchylił drzwi do alternatywnej rzeczywistości, w której ludzie licytują się, kto ma większe prawo do bycia "prawdziwym Polakiem". Pomyślałem wtedy: co ja tu robię? - mówi Czesław Mozil.

Z muzykiem rozmawiamy o hejterach, patriotyzmie po "dobrej zmianie" i filmie "Szkoła uwodzenia Czesława M.", w którym Mozil gra główną rolę. W kinach od 21 października.

Małgorzata Steciak: Filmowy Czesław M. jest nieodpowiedzialnym, niedojrzałym chłopcem zamkniętym w ciele dorosłego mężczyzny. Na ile jest to kreacja, a na ile twój prawdziwy wizerunek?

Czesław Mozil: W filmie gram "Czesława M.", o którym lubię myśleć, że jest pewną wersją mnie. Ten bohater jest zbiorem wyobrażeń na mój temat, mitów i legend, jakie narosły wokół mojej osoby na przestrzeni ostatnich lat. Przyznaję, trochę sobie na ten wizerunek zapracowałem.

Przylgnęła do ciebie łatwa imprezowicza, podrywacza.

Dla mnie wciąż jest niesamowite, że są ludzie, którzy myślą, że ja nic innego nie robię, tylko imprezuję. A tak naprawdę nie mam wolnego dnia do 20 grudnia. I w gruncie rzeczy jestem bardzo nudnym człowiekiem.

Trudno mi mówić o swojej osobowości, bo mam do siebie sporo zarzutów. Kiedy oglądam swoją rolę na ekranie to czuję jednak coś na kształt dumy, że udało mi się stworzyć pewną postać, tak odległą od Czesława, którego ja znam osobiście. Ja na pewno na jego miejscu zachowywałbym się zupełnie inaczej.

Czego byś nie zrobił?

Uważam siebie za bardzo odpowiedzialnego człowieka. Nie potrafiłbym z dnia na dzień rzucić wszystkiego, zostawić swoich bliskich, zespół, zobowiązania zawodowe. Jestem też dużo bardziej energiczny niż filmowy Czesław. Kiedy świat zacząłby mi się walić, po prostu bym się zdenerwował. Zacząłbym krzyczeć. Kiedy czuję, że coś mi się nie udaje, nie potrafię dusić w sobie emocji. Mam chyba dorosłe ADHD.

Dlaczego postanowiłeś pobawić się w ten sposób swoim wizerunkiem?

Chciałem zagrać w filmie, więc kiedy pojawiła się okazja, postanowiłem spróbować.  Doskonale wiem jednak, że nie jestem aktorem. Jestem tylko grajkiem, który występował w jasełkach jako dziecko. Znam swoje miejsce. Nigdy nie zagram wybitnej roli, bo tego po prostu nie potrafię. No, może kiedyś pojawi się rólka wujka z Danii, który wrócił do Polski po dwudziestu latach emigracji. Wtedy mój akcent się przyda [śmiech].

Poza tym mam też wrażenie, że wiele osób chciałoby zobaczyć mój upadek, kryzys artystyczny, jaki przeżywam w "Szkole uwodzenia Czesława M.".

Z tonu twoich wypowiedzi wyczuwam, że bardzo przejmujesz się tym, jak postrzegają cię inni.

To, co o mnie myślą inni, nigdy nie było dla mnie specjalnie ważne. Inaczej – nie było ważne do momentu, w którym zdałem sobie sprawę, jak łatwo ludzie mogą wyrobić sobie zdanie na mój temat na podstawie strzępków informacji, często przekręconych, jakie pojawiają się w mediach.

Twoje intencje są źle odczytywane?

Nawet w przypadku wywiadu na żywo, podczas którego miałem wrażenie, że rozmawiamy sobie z dziennikarzem szczerze, w bardzo sympatycznej atmosferze. A potem podczas przypadkowego spotkania z kimś przy piwie słyszę: "wiesz, myślałem, że jesteś strasznie nieprzyjemnym facetem". "Dlaczego?", pytam. I wtedy okazuje się, że właśnie w tym wywiadzie wyszedłem na zapatrzonego w siebie buca. To jest niesamowite. Mogę mieć jakieś wyobrażenie na swój temat, przeczuwać, co myślą o mnie moi bliscy, znajomi, fani. Mimo tego zawsze znajdzie się grupa ludzi, która może odbierać wszystko co mówię i robię zupełnie inaczej.

'Szkoła uwodzenia Czesława M.', kadr z filmu"Szkoła uwodzenia Czesława M.", kadr z filmu Mat. prasowe

Z niezależnego muzyka stałeś się telewizyjną gwiazdą. Być może to cena obecności w mediach?

W ciągu ostatnich czterech lat wydałem cztery płyty, stale koncertuję. Moje piosenki nie są jednak grane we wszystkich stacjach radiowych albo po prostu nie jest o nich bardzo głośno. I nagle mój PR-owiec mówi mi, że ludzie pytają go, czy Mozil nadal robi muzykę.

Mam wrażenie, że w Polsce uwielbiamy łatki. Kiedy ktoś zaczyna wyłamywać się ze schematu, nie wiadomo do której szuflady go wrzucić.

Kiedy byłem na studiach i marzyłem, żeby grać swoje piosenki, wszyscy powtarzali mi, że marzenia o karierze muzycznej są piękne, ale ważne, bym zawsze miał przygotowany plan B, bo to się może nie udać. Teraz, kiedy poza muzyką zajmuję się innymi zajęciami, mając z tyłu głowy, że może za dziesięć lat na moje koncerty będzie przychodzić mniej fanów, ludzie mają z tym problem.

Czuję, że moja muzyka byłaby inaczej postrzegana, gdybym trzymał się tylko jej. Pamiętam, jak zainteresowanie dziennikarzy muzycznych moją twórczością spadło z dnia na dzień, kiedy przyjąłem propozycję bycia jurorem w X-Factor. Dla nich automatycznie przestałem być artystą, stałem się "panem z talent show".

Złośliwi powiedzieliby, że rozmieniłeś się na drobne.

Ale dla mnie to była cudowna przygoda! Byłem jurorem już jako młody chłopak na konkursach akordeonowych, wokalnych, mimo że sam nie jestem dobrym śpiewakiem. Doświadczenie oceniania innych wiele mnie nauczyło.

To wszystko, co się działo wokół mojej twórczości, to jest dla mnie nauczka na przyszłość. Nie ukrywam, że wciąż uczę się odmawiać. Mam jednak nadzieję, że dzięki tym wszystkim projektom, z tego mojego próbowania nowych rzeczy finalnie wyjdzie coś dobrego, że wyciągnę z tego jakąś lekcję.

Ale myślisz o sobie przede wszystkim jak o muzyku?

Czuję się muzykiem, ale jestem głodny nowych doświadczeń. Kiedy miałem kryzys artystyczny i czułem, że nie mam nic, jestem kompletnie pusty, od depresji ratowała mnie świadomość, że mam inne obowiązki, zobowiązania. Że jest praca.

Zdaję sobie sprawę, że takie ciągłe szukanie wyzwań może skończyć się wizerunkowym samobójstwem. Kiedy próbujesz czegoś nowego, nigdy nie wiadomo, jaki będzie efekt końcowy. Gdybym przez ostatnie osiem lat nie robił nic poza graniem muzyki, mógłbym sobie pozwolić na dwuletnią przerwę w mediach. Grałbym mniej koncertów niż teraz, a ludzie i tak mówiliby o mnie: muzyk. Najrozsądniejszym rozwiązaniem PR-owym dla mnie byłoby skupić się przez najbliższe pięć lat na muzyce. Ale ja bym chyba nie wytrzymał.

'Szkoła uwodzenia Czesława M.', kadr z filmu"Szkoła uwodzenia Czesława M.", kadr z filmu Mat. prasowe

Ale czy trzeba się oglądać na to, co mówią inni?

Staram się nie gadać głupot, ale przekonałem się, że nie da się uniknąć sytuacji, w której ktoś poczuje się urażony czymś, co zrobiłem albo powiedziałem.

Jakiś czas temu grałem trasę koncertową w Wielkiej Brytanii, która została bardzo dobrze przyjęta. Przytrafił się jeden drobny incydent w trakcie koncertu w Liverpoolu. Musiałem wyprosić jedną panią, która była nietrzeźwa i zachowywała się agresywnie. Kiedy wróciłem do kraju, wszystkie plotkarskie media napisały, że pijany Mozil obraża Polaków na emigracji.

10 milionów ludzi dostało taką informację na mój temat. Wtedy się załamałem. Do dzisiaj zdarza się, że ktoś przez ten jeden nierzetelny artykuł uważa mnie za bezczelnego chama i prostaka.

Obawiam się, że w dobie internetu i powszechnego hejtu nie da się takich komentarzy uniknąć...

Chyba do tego nie dojrzałem, bo wciąż mnie to dziwi. Dlatego nie mogę powiedzieć, że mam gdzieś, co ludzie o mnie sądzą. Odbieram to jednak inaczej niż kilka lat temu.

Tak było w przypadku piosenki "Nienawidzę cię, Polsko". Do tej pory byłem uznawany za patriotę - ba, nawet w Radiu Maryja jedna ze słuchaczek mnie tak nazwała! Nie mogłem zrozumieć, dlaczego część społeczeństwa uwierzyła, że ja naprawdę nienawidzę tego kraju; że nie dostrzeżono w tym tytule ironii, dystansu. Taki drobny incydent może rozrosnąć się do niewyobrażalnych rozmiarów.

Mówisz, że do niedawna byłeś uznawany za patriotę. W czasach "dobrej zmiany" to słowo nabrało zupełnie innego wydźwięku. Jak twoje spojrzenie na Polskę się zmieniło ostatnio?

Zmieniło się, kiedy dostałem pozew od szefa Solidarności Piotra Dudy po premierze teledysku do "Nienawidzę cię, Polsko". Zażądano, bym ściągnął wideo i przeprosił Solidarność. Nie zrobiłem tego. W sądzie spotkałem się z wiceprezesem Solidarności. Poczułem się, jakbym uchylił drzwi do alternatywnej rzeczywistości, w której ludzie licytują się, kto ma większe prawo do bycia "prawdziwym Polakiem". Pomyślałem wtedy: co ja tu robię? Przecież moja matka kochała Solidarność, w naszym domu wisiały flagi. Nie chciałem nikogo obrazić.

Wygrałem ten proces.

DLOKA\DwojkaDLOKA\Dwojka Fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja Wyborcza.pl

Ale negatywne komentarze tu i ówdzie zostały.

Martwi mnie, że pojawiło się pewne przyzwolenie na ocenianie innych. Na sugerowanie, że jeśli ktoś mieszkał kilka lat poza Polską, to jest mniejszym patriotą niż ci, którzy tu zostali. Skoro wyjechali to co, "zdradzili" Polskę? W oczach niektórych emigranci są uznawani za nieudaczników. No cóż, nie wszystkim się udaje. Nie każdy jest Lewandowskim albo Gortatem. Mam wrażenie, że w ostatnim czasie te negatywne emocje narastają.

Jak twoi duńscy koledzy z zespołu patrzą na to, co się dzieje ostatnio w Polsce?

Do niedawna wydawało mi się, że Polska i Dania mentalnie niewiele się różnią. Teraz mam poczucie, że absurdy piętrzą się na każdym kroku. Kilka dni temu Kampania Przeciw Homofobii przyznała mi nagrodę Sojusznika Roku LGBT. Jestem z tego bardzo dumny i to dla mnie szczególnie ważne wyróżnienie. Kiedy powiedziałem o tym moim duńskim kolegom z zespołu, oni kompletnie nie zrozumieli, o co chodzi. Co ja takiego zrobiłem? Wtedy dotarło do mnie, że dla nich rzeczywistość, w której przyznaje się nagrody za bycie tolerancyjnym wobec mniejszości seksualnych, jest abstrakcją. No bo przecież w normalnych warunkach takie wyróżnienie nie powinno być potrzebne, prawda?

Trochę zazdroszczę tego moim kolegom. Oni kochają Polskę, ale przyglądają jej się nieco z boku. Wiedzą, co się dzieje, słyszeli o Czarnym Proteście, ale nie są zakorzenieni w kraju, nie dotyka ich to bezpośrednio.

A ty w Polsce czujesz się u siebie?

Poczułem się jak w domu, kiedy zamieszkałem na warszawskiej Pradze. Nawet w Krakowie nie było mi tak dobrze. W Warszawie jestem u siebie.

Niedawno brałem udział w spotkaniach dwujęzycznej szkoły w Danii. Mówiłem dzieciakom, że to jest cudowne, że znają te dwa języki. Warto mówić po polsku, nawet jeśli popełnia się błędy. Gadanie z dziwnym duńskim akcentem jest ok. Sam kiedy czasami nie potrafię znaleźć odpowiedniego słowa, ludziom wydaje się, że jestem infantylny albo po prostu tępy [śmiech]. Wychodzi na to, że nie nauczyłem się polskiego, mimo że urodziłem się w tym kraju, mieszkam tu od ośmiu lat, i w dodatku jestem synem polonistki.

Nie można się nigdy wstydzić swoich korzeni. Dwujęzyczność jest czymś wspaniałym. Nasze społeczeństwo będzie się zmieniać. Obojętnie czy tego chcemy, czy nie. Otwarte granice narzucają pewne zmiany, w obydwie strony. Niektórzy będą wyjeżdżać, inni wracać. Sądzę, że to jest tylko dobre.