Gibson, którego nazwisko pojawiało się ostatnio głównie w związku z kontrowersyjnymi wypowiedziami i zachowaniami aktora i reżysera w jednej osobie, opowiada autentyczną historię człowieka, który stał się bohaterem jednej z najkrwawszych bitew II wojny światowej, mimo że odmówił noszenia broni. Wygląda na to, że dekadę po "Apocalypto" udało mu się zrobić naprawdę przejmujący film. "Można mówić o Gibsonie wiele niepochlebnych rzeczy, ale 'Przełęczą ocalonych' udowadnia, że potrafi zrobić coś naprawdę dobrego" - pisze recenzent The Guardian.
Australijski aktor Sam Worthington ("Avatar", "Terminator: Ocalenie") gra w "Przełęczy ocalonych" kapitana Glovera. Przyznaje, że Gibson na początku go onieśmielał, ale na planie zrozumiał, że to facet, który uwielbia kino, jest nim ciągle zafascynowany i nieustannie się rozwija.
Przełęcz ocalonych materiały prasowe
Co cię zainteresowało w tej opowieści oraz roli kapitana Glovera?
Sam Worthington: Początkowo w tej opowieści zainteresowało mnie to, że w nią nie uwierzyłem. Uznałem, że została przez kogoś wymyślona. Nigdy wcześniej nie słyszałem o facecie, który nazywał się Desmond Doss, a to, czego dokonał, wydawało mi się niemożliwe do zrobienia w prawdziwym świecie. Ale im bardziej zagłębiałem się w temat, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że niewiele w gruncie rzeczy wiem o Okinawie. Nie miałem pojęcia, że miała tam miejsce najbardziej krwawa bitwa w całej Wojnie na Pacyfiku. Doszedłem w ten sposób do postaci Desmonda Dossa i ze zdumieniem dowiedziałem się, że on rzeczywiście tego wszystkiego dokonał. Bardzo chciałem uczestniczyć w projekcie filmowym opartym na takiej prawdziwej historii.
Następnie obejrzałem film dokumentalny, w którym pojawił się kapitan Glover. Był zdecydowanym mężczyzną, ale w scenariuszu najbardziej podobało mi się to, że nie zostaje potępiony – z jego perspektywy film opowiada o dwóch facetach, którzy mieli po prostu inny pomysł na ratowanie ludzkiego życia. Jeden z nich, Desmond, pragnął to robić jako nieuzbrojony sanitariusz, a drugi, Glover, wierzył, że najważniejsze jest wspieranie innych żołnierzy, dla których najważniejsze ma być wspieranie ciebie – a bez broni taki żołnierz staje się bezużyteczny. Bardzo podobało mi się takie przedstawienie tego dylematu.
Oglądałeś więc film dokumentalny o tamtych czasach, ale jak jeszcze przygotowywałeś się do roli?
Tak, Mel nakierował mnie na ten film dokumentalny, żeby pokazać mi, w jakim kierunku chce zmierzać jako reżyser. Bardzo podoba mi się, że Desmond był tak skromnym człowiekiem. Do tego stopnia, że nie chciał sprzedać producentom filmowym praw do historii swojego życia, ponieważ uważał, że nie dokonał niczego niezwykłego. Twierdził, że zrobił po prostu to, co do niego należało. Przepiękne.
Grałem w swojej karierze w wielu produkcjach wojennych i uważam, że wojna sprawia, że z człowieka wychodzi to, co najgorsze. Ale czasami również to, co najlepsze, tak jak w „Przełęczy ocalonych”. Tego typu filmy mają w sobie dużo wartości, są dramatyczne, ale oferują również rozrywkę. Jestem pewien, że reżyser zgodziłby się ze mną, że powstało już tyle filmów o II wojnie światowej, że za kolejny warto zabierać się dopiero wtedy, gdy ma się coś ciekawego do powiedzenia, jakąś nietypową perspektywę do zaoferowania. Tutaj mamy taki nietypowy punkt widzenia – pacyfisty, który trafił na brutalną i krwawą wojnę. Dzięki temu widzowie lepiej zrozumieją, kim był Desmond Doss oraz całą jego historię.
Jak wspominasz pracę z Andrew Garfieldem oraz pozostałymi członkami obsady?
Bardzo lubię Andrew. Lubię z nim pracować, bo to jeden z tych aktorów, którzy nie potrzebują popisywać się swoim talentem. A ma wielki talent. Byłem pod wielkim wrażeniem jego przygotowania oraz zawodowych i życiowych priorytetów. Doskonale wiedział, dlaczego znalazł się na planie „Przełęczy ocalonych”. Zbudował bohatera, który w rzeczywistości zupełnie go nie przypominał, ale któremu użyczył swoich cech charakteru, tworząc jeszcze ciekawszą postać filmową. Kiedy zamieniał się w Desmonda, był absolutnie wiarygodny w tym co i jak mówi. Uwielbiam pracować z takimi aktorami, a jeszcze bardziej obserwować ich przy pracy.
Często bywało tak, że mimo że nie grałem w danej scenie z Andrew i innymi, przyglądałem się wszystkiemu z pewnej odległości. Bardzo dobrze pracowało mi się również z Vince'em, bo całkowicie poświęcił się swojej roli. Widzowie postrzegają go raczej jako komika, ale to świetny aktor, który robi wszystko dla filmu, nie dla siebie. Poszukuje także ciekawych ról, które pozwalają mu się rozwijać. Bardzo cenię sobie taką aktorską odwagę.
A co powiesz o australijskiej części obsady?
Znałem już wielu chłopaków wcześniej. Wspaniale mi się z nimi pracowało, bo nauczyliśmy się sobie ufać, a dzięki temu mogliśmy eksperymentować z niektórymi scenami. Zagrałem w „Przełęczy ocalonych” kapitana Glovera, bo w moich innych produkcjach wojennych to ja musiałem zasuwać w błocie i harować w pocie czoła, więc uznałem, że czas na awans.
Możesz opowiedzieć o współpracy z Melem Gibsonem?
Wychowałem się na filmach Mela, zarówno jego projektach aktorskich, jak i reżyserskich. Na początku mnie trochę z tego względu onieśmielał. Ale dosyć szybko mi przeszło, bo zrozumiałem, że to facet, który uwielbia kino, jest nim ciągle zafascynowany i nieustannie się rozwija. Ma niebywałe umiejętności reżyserskie, jest w stanie uspokoić każdego aktora na planie i wskazać mu odpowiedni kierunek, a jednocześnie zapewnia odpowiednio dużą przestrzeń, żeby można było wnieść coś od siebie. W całym swoim życiu nie otrzymałem od jednego reżysera tylu dobrych wskazówek. Aż czasami żałuję, że nie spotkałem Mela dwadzieścia lat temu.
Przełęcz ocalonych materiały prasowe
Masz jakąś ulubioną scenę z „Przełęczy ocalonych”?
Chyba scena, w której żołnierze wspinają się po raz pierwszy na Hacksaw Ridge, a na samej górze doświadczają po raz pierwszy tego pustkowia, które stanie się niedługo polem bitwy i na którym wielu z nich zostanie na zawsze. Uważam, że sposób ukazania tego momentu jest doskonały, ponieważ wcześniej publiczność tkwiła z żołnierzami w obozie i na ćwiczeniach, wszystko wyglądało ładnie i przyjemnie. W tej scenie po raz pierwszy widzimy porozrywane zwłoki i całą rzeź, która dokonywała się w trakcie Bitwy o Okinawę. I przez ułamek sekundy czujemy namiastkę tego, jak przerażeni musieli być prawdziwi żołnierze, gdy weszli na Hacksaw Ridge. Cały ich trening przestał mieć w jednej chwili sens, bo zrozumieli, że każdy może zginąć bez większej przyczyny.
Uważam, że Mel wspaniale to wyreżyserował, z całym tym dymem unoszącym się nad ziemią i ukazującym przestrzeń, z której nadejdą niespodziewanie oddziały wroga. Ci młodzi chłopcy przeszli na II wojnie światowej prawdziwe piekło, a nasz film nie unika ukazywania go.
A jak chciałbyś, żeby widzowie odebrali „Przełęcz ocalonych”?
„Przełęcz ocalonych” to film o wierze we własne przekonania – niezależnie od tego, w co człowiek wierzy i jak wielu innych próbuje mu udowodnić, że się myli, lub po prostu wierzy w inne rzeczy, należy trzymać się swojego. Tylko wtedy można osiągnąć to, co się wcześniej założyło, a nawet więcej – osiągnąć to, co wydaje się niemożliwe. Tak jak prawdziwy Desmond Doss.