materiały prasowe METRO TV
Przeciwnicy nowoczesnych produkcji twierdzą, że dziś w horrorze królują głównie efekty specjalne, a zapomina się o nastroju i klasycznych sztuczkach reżyserskich. To ma także tłumaczyć niezwykle brutalne obrazy, często widywane w horrorach nakręconych w ciągu kilkunastu ostatnich lat.
Jednak zarzut ten spowodowany jest może być raczej tym, że to o tego typu scenach i filmach mówi się najczęściej, zarzucając im propagowanie przemocy i brutalności. W XXI wieku nakręcono przecież sporo absolutnie doskonałych horrorów, czerpiących z klasyki gatunku, trzymających się idealnie konwencji, a mimo to nadal zaskakujących, nowatorskich i zapewniających odpowiednią dawkę strachu i innych emocji. Ba, jest tak dobrze, że poważnym problemem staje się wybranie zaledwie dziesięciu filmów.
Wśród horrorów goszczących na ekranach w ciągu ostatnich siedemnastu lat mogliśmy znaleźć doskonałe kino niezależne, spektakularne i wysokobudżetowe produkcje, a także filmy, które nie należą może do zdecydowanie najlepszych, ale są tak charakterystyczne, że nie sposób ich pominąć. Dlatego piszemy dziś o horrorach najciekawszych, niekoniecznie najlepszych – a i tu spora konkurencja…
W tym zestawieniu powinny bowiem znaleźć się takie produkcje, jak „28 dni później”, „Piła” czy nawet „Mulholland Drive” – zdaniem wielu, jeden z najlepszych horrorów (tak, horrorów!) swojej dekady. Jednak więcej tu filmów często pomijanych w zestawieniach – nie licząc może dwóch czy trzech obowiązkowych pozycji. Kolejność – dla bezpieczeństwa – alfabetyczna. Do dzieła!
O tym filmie nie można napisać wiele, bo trzeba to wszystko po prostu zobaczyć. Nie będzie łatwo – wszystkie produkcje, pod którymi podpisuje się Rob Zombie to małe dzieła, które pozostawiają widza tkwiącego w obrzydzeniu i stuporze. Być może trzeba być wielbicielem takiej estetyki, by docenić „Bękarty diabła”, ale zdecydowanie warto ją poznać, by dowiedzieć się, jak oszalała może być wyobraźnia jednego człowieka.
To zresztą film, w którym trudno mówić o zaletach fabuły – na uwagę zasługuje tu przede wszystkim perwersyjna gra reżysera z widzem, której zasad nie warto zdradzać przed seansem. Wielbiciele będą wracać, inni będą tylko chcieli o tym filmie jak najszybciej zapomnieć.
Horrory dla nastolatków i o nastolatkach mają swoich wiernych fanów – do zestawu filmów obowiązkowych dołączy zapewne i ten. „Coś za mną chodzi” to przede wszystkim umiejętne połączenie klasycznych wątków kina strachu – klątwy, lęku, niewinności i nieuchronności zdarzeń, a wszystko to oczywiście w nieco moralizatorskim sosie. Łańcuch koszmarnych zdarzeń zaczyna się bowiem od przypadkowego seksu z nieznajomym. Nic dziwnego, jak wiemy już z klasyki – seks to zawsze początek straszliwych kłopotów.
Choć taka zapowiedź może brzmieć zabawnie, film – o dziwo – pozytywnie zaskakuje doskonale budowanym napięciem, obrazem, nastrojem. Choć czasem trudno doszukać się logiki w postępowaniu bohaterów, wiele można im wybaczyć dla ogólnego wrażenia. Nie jest to zdecydowanie horror rewelacyjny, ale w swojej konwencji zasługuje na wysoką ocenę. Satysfakcja po seansie jest spora.
Co może się stać, gdy ekipa specjalistów budowlanych uda się do zrujnowanego szpitala psychiatrycznego, aby oczyścić budynek z azbestu? Odpowiedź zdaje się oczywista – to klasyczny wstęp do klasycznej fabuły – jednak w „Dziewiątej sesji” na szczęście nie wszystko jest takie, jak oczekiwać by można.
Film wykorzystuje dobrodziejstwa XXI wieku – dobry montaż, przemyślany dźwięk, sprawdzone tricki i przetestowane fabuły. Cieszy, straszy, zaskakuje – wszystko w dobrym stylu. Zdecydowanie istotna pozycja do obejrzenia dla maniaków gatunku – fanów wykorzystania motywu domów dla obłąkanych zdecydowanie nie brakuje. Choć zdawać się może, że gra na najbardziej prymitywnych ludzkich strachach nie jest zbyt wyszukanym zabiegiem, ten horror udowadnia, że istnieją wiecznie żywe motywy. Bo choć zakładać można, że w tego typu filmie nie może wydarzyć się nic nowego, powiew świeżości jest. I wywołuje ciarki na plecach.
Film dla fanów – zakręconych horrorów z wolną akcją i Henry’ego Rollinsa. Zdumiewająca produkcja nie zagościła niestety na długo na ekranach kin, a to zdecydowanie szkoda. Film jednak faktycznie bardziej pasuje do niszowych kin – nie ma czego w nim szukać stały bywalec multipleksów oferujących filmy z pierwszych stron gazet rozrywkowych.
Nasz nieumarły, wyposażony w twardą i ponurą twarz Rollinsa, to stroniąca od ludzi i świata jednostka o niejasnej przeszłości, kryjącej z pewnością wiele tajemnic. Okazuje się jednak, że nawet najbardziej ponurzy outsiderzy miewają momenty zapomnienia – oto na progu staje pewna młoda istota i przekręca życie bohatera – przegryzającego właśnie świeże mięsko niejasnego pochodzenia – do góry nogami. Film trudny, pokręcony, ale i zabawny dla tych, którzy mają specyficzne poczucie humoru. Egzemplarz kolekcjonerski!
Można ten film obejrzeć raz – finał nie zaskoczy tak samo po raz kolejny. Można obejrzeć go też wiele razy – bo estetyka, nastrój i wspaniała Nicole Kidman będą cieszyć po wielokroć tak samo. Każdy, kto przegapił lub ominął seans „Innych” zdecydowanie powinien ten brak w filmowej edukacji nadrobić. Ten horror nie przeraża, ten horror porusza i zachwyca.
Co tak naprawdę dzieje się w domu zarządzanym przez nieco socjopatyczną i ponurą matkę dwójki dzieci? Czy choroba syna jest wyssanym z palca majakiem obłąkanej kobiety? Czy naprawdę wszystko jest takie, jak widzimy? Uważny obserwator wysnuje wnioski – większość jednak daje się zaskoczyć finałem, który pozostaje w pamięci tak samo, jak obłędne kadry i posągowa główna bohaterka.
Podczas pracy nad tym filmem Pascal Laugier sięgał nie tylko do klasyki horroru, opierającego się na bezwzględnej i niegodziwej przemocy. Sięgnął także do duchowości – nauk o religiach świata, które pozwoliły mu na doprecyzowanie obrazu opowiadającego o cierpieniu. To właśnie ono jest głównym bohaterem filmu, którego każda minuta jest dla widza przejmującym i bolesnym doświadczeniem.
W opuszczonej fabryce nieznani oprawcy torturują młodą dziewczynę – Lucie. Udaje jej się uciec z rąk katów i odnaleźć pomoc, skazana jest jednak na długą terapię mającą wyciągnąć ją z przeżytej traumy. Czy można naprawić taką krzywdę? Okazuje się, że odkupienie może leżeć w cierpieniu – wszystkich, których los połączył z Lucie. Efektem jest seans filmowy, który wrażliwi obejrzą tylko w połowie – w drugiej będą mocno zaciskać oczy. Nie jest to jednak film bazujący na bezmyślnym okrucieństwie, spod krzyków i krwi wyłania się bowiem coś więcej – myśl, która skłoni do zastanowienia się nad sensem i celem niektórych zdarzeń, a także nad ich konsekwencjami.
Nie ukrywam, jest to jeden z najbardziej przerażających filmów, jakie udało mi się w ostatnich latach zobaczyć. Być może dlatego, że bezlitośnie wykorzystuje wszystkie sztuczki z arsenału reżyserów najlepszych horrorów, ma doskonale zbudowany nastrój, a fabuła jest niezwykle wciągająca.
Ed i Lorraine Warren, to małżeństwo demonologów – Lorraine jest także znanym medium – praktykujące w Stanach Zjednoczonych od lat pięćdziesiątych XX wieku. Są to postacie jak najbardziej autentyczne – poza ucztą filmową można spokojnie polecić także lekturę artykułów o ich działalności oraz przypadkach, którymi się zajmowali. Byli związani z jeszcze jednym słynnym horrorem – to oni badali bowiem sprawę słynnego domu w Amityville.
Tym razem demonolodzy przychodzą z pomocą rodzinie, która wprowadzając się do nowego domu nie wiedziała, że ten ma już lokatorów. Zamiast spakować manatki i uciekać, decydują się na znalezienie ekspertów od zjawisk paranormalnych, licząc na rozwiązanie problemu. A problem jest solidny – budzi grozę nawet w doświadczonych specjalistach. Będzie tu zatem wszystko, czego można oczekiwać – niepokojące dźwięki, latające meble, przerażone dzieci i ponure wrażenie, że za minutę będzie jeszcze gorzej. Wspaniała uczta dla fanów, ale lepiej nie zapraszać na nią bardzo wrażliwych znajomych. Koszmary senne zapewnione.
Horrory różnie wpływają na ludzi – jedni przestają się bać już podczas napisów końcowych, inni będą śnić o wydarzeniach z filmu jeszcze przez długi tygodnie. Niektórzy będą także omijać rozmaite przedmioty codziennego użytku – stary horror „Duch” zniechęcił wiele osób do oglądania telewizji w nocy. Nie ukrywam, że śnieżenie na ekranie do dziś budzi we mnie pewien dreszcz. W filmie „Oculus” główna bohaterka obwinia o śmierć w rodzinie pewne lustro, posądzane o paranormalne możliwości. Czy naprawdę moce nie z tego świata są odpowiedzialne za tę tragedię?
„Oculus” to film mocny, angażujący i frapujący. Zgotowane przez scenarzystę niespodzianki zadowolą wybrednych, nastrój utrzymany jest fenomenalnie od pierwszych do ostatnich minut, a rozwiązanie zagadki pozwoli odetchnąć – niekoniecznie jednak z ulgą. „Oculus” nie pozwala wyrwać się ze skupienia – zabieg przeskakiwania między latami akcji powoduje, że nie trzeba walczyć o uwagę widza. Łączenie faktów jest łatwe, ale nadal można zostać zaskoczonym. Czego chcieć więcej od horroru?
Kolejna produkcja wykorzystująca znany motyw, w znany sposób, ale z zupełnie nowym efektem. Być może spowodowanym niezwykle dopracowaną stroną wizualną. Kadry z tego filmu nadają się na obrazy – choć raczej dla wielbicieli Beksińskiego. Doskonała praca operatora w połączeniu z przerażającą, ale i intrygującą fabułą dają znakomity efekt.
Laura wraz z mężem i adoptowanym synem wprowadza się do pięknego i wiekowego domu, który kiedyś był sierocińcem. Sama Laura także wychowała się bez rodziców – znane są jej doskonale dziecięce strachy opuszczonych i bezbronnych istot. Okazuje się, że silne emocje wsiąkają w otoczenie jak w gąbkę – dom jest przesycony strachem, smutkiem i tajemnicą. Jest w nim coś jeszcze – coś, co spowoduje, że Laura będzie musiała stoczyć walkę z demonami przeszłości, by uratować swoją nową rodzinę.
Fantastyczne zdjęcia towarzyszą historii, która zdaje się przewidywalna, a jednak finał zaskakuje i zadziwia. Hiszpańskie kino i jego specyfika nadają tej produkcji specyficznego, nieco onirycznego rysu, tak bardzo nadal nieobecnego w popularnym kinie amerykańskim.
Nie ma chyba koszmarniejszego uczucia od tego, które opanowuje ciało i umysł po zdaniu sobie sprawy z tkwienia w pułapce bez wyjścia. Tym razem narastanie paraliżującego strachu obserwujemy dzięki grupie przyjaciółek, które chcą spędzić aktywny weekend na eksplorowaniu ogromnej jaskini. Jak można się spodziewać, nie tylko nic nie pójdzie zgodnie z planem, ale każda minuta obfitować będzie w kolejne silne emocje.
Poza wykorzystaniem klasycznych straszaków, działają tu jeszcze inne – choć często mniej zauważalne – elementy intrygi. Wszystko zaczyna się od konfliktów, cichych wojen, niezgodności charakterów – dopiero później wszystko zupełnie staje na głowie w charakterystyczny dla horroru sposób.
Reżyser i scenarzysta „Zejścia”, Neil Marshall, bezlitośnie zagrał tym, co przeraża nas najbardziej – pustką, ciemnością, klaustrofobią i niezidentyfikowanym wrogiem, który zawsze jest bliżej niż myślimy. Doskonałą pracę wykonał także reżyser dźwięku – to on sprawił, że każdy odgłos potęguje wrażenia, przeraża i niepokoi. To kawał porządnego kina, który zostaje w głowie jeszcze na długo po – ciekawej – końcówce filmu. Pozornie banalna fabuła skłania bowiem do zupełnie poważnych przemyśleń.
Jeśli chcecie zobaczyć, jak skończył się babski weekend, „Zejście” można będzie zobaczyć już 11 marca w telewizji METRO. Premierowa emisja zaplanowana jest na godzinę 22:50.
A teraz zobacz: Mięśnie Hugh Jackmana, piękna Emma Watson i hollywodzka gwiazda w roli Polki. W marcu w kinach