Na wstępie od razu uczciwie zaznaczam, że przy wszystkich mankamentach podobało mi się zarówno "Przebudzenie mocy", jak i "Łotr 1". Jasne, pierwszemu z filmów bliżej było do czegoś w rodzaju miękkiego reboota serii niż świeżego otwarcia. Drugi cierpiał przez nadmiar bohaterów, dla których zabrakło czasu, by związać się z nimi emocjonalnie, a finał historii znaliśmy przecież od 40 lat. Mimo tych wad oba filmy nie były dla mnie rozczarowaniem.
Każdy kolejny film z uniwersum "Gwiezdnych wojen" będzie porównywany do tzw. "Oryginalnej trylogii" i będzie musiał zmierzyć się z nostalgicznym bagażem spod znaku "kiedyś to były prawdziwe Gwiezdne wojny, teraz nie ma Gwiezdnych wojen". "Ostatni Jedi" jako środkowa część trylogii naturalnie będzie porównywany do "Imperium kontratakuje" (no przecież nie do "Ataku klonów", moim zdaniem najgorszej części). Od razu uspokajam - "Ostatni Jedi" nie jest absolutnie kopią filmu sprzed 37 lat, choć nie ma co ukrywać, że odnajdziemy w nim podobne motywy.
Rian Johnson wybrał inną ścieżkę niż Irvin Kershner. Bardziej pokrętną. Film zaczynamy potężnym otwarciem od razu po wydarzeniach z "Przebudzenia mocy", a potem udajemy się w dziwną strukturalnie podróż w nieznane. Naprawdę, strzeżcie się spoilerów, bo parafrazując słowa Luke'a ze zwiastunu: nie wszystko pójdzie tak, jak się tego spodziewacie.
Daisy Ridley jako Rey reż. Rian Johnson, prod. Walt Disney Pictures, Lucasfilm
To chyba jeden z największych plusów filmu. Rian Johnson często myli tropy i jest w tym naprawdę podstępny - za każdym razem do końca czujemy dreszczyk emocji i nie możemy być pewni tego, co wydarzy się za chwilę. Zobaczymy też moc w wydaniu, w jakim jej jeszcze nie było w sadze. Przyznam, że tylko raz byłem rozczarowany rezultatem pewnej sceny w końcowym akcie. Rian Johnson zdecydował się też na najbardziej nietypowe zakończenie, jakie widziałem w "Gwiezdnych wojnach".
Tym, co zdziwiło mnie jeszcze bardziej niż liczne rezultaty plot twistów, był humor. Nie spodziewałem się, że będę tak często śmiał się na "Ostatnim Jedi". Jest tu naprawdę dużo dobrego humoru, który nie bazuje na nostalgii tak silnie jak w przypadku "Przebudzenia mocy" (choć i tu są takie "tanie" momenty) - zarówno sytuacyjnego, jak i zawartego w dialogach między bohaterami. Niech jednak nie zmyli was wydźwięk tego akapitu: naszym bohaterom od pierwszej sceny nie jest do śmiechu, znajdują się w najcięższej sytuacji od dawna, a potem jest już tylko gorzej.
Adam Driver jako Kylo Ren reż. Rian Johnson, prod. Walt Disney Pictures, Lucasfilm
Jeśli chodzi o grę aktorską, to największe wrażenie zrobili na mnie Adam Driver i Mark Hamill. W ogóle Kylo Ren jest dla mnie zdecydowanie najciekawszą postacią najnowszej trylogii. Bardzo się cieszę, że zamiast kolejnego złowrogiego, majestatycznego antagonisty dostaliśmy ukrywającego się za maską rozdartego wewnętrznie chłopaka, który musiał od najmłodszych lat mierzyć się z dziedzictwem krwi legendarnego rodu Skywalkerów. W "Ostatnim Jedi" jeszcze lepiej poznajemy jego motywację i naprawdę nie zdziwiłbym się, gdyby wiele osób nie identyfikowało się z jego postacią znacznie mocniej niż z graną przez Daisy Ridley Rey.
Hamill dokonuje na ekranie gorzkiego rozliczenia z historią zakonu Jedi przedstawioną zarówno w częściach IV-VI, jak i I-III. Wydaje mi się, że może być to najlepsza z dotychczasowych kreacji Luke'a Skywalkera.
Na osobne słowa uznania zasługuje postać generała Huxa. Prawie w każdej scenie jego ogromne ego i emanujący patos boleśnie zderzają się z rzeczywistością, a na mojej twarzy pojawiał się uśmiech - wszystko dzięki kreacji Domhnalla Gleesona.
Carrie Fisher jako Leia Organa reż. Rian Johnson, prod. Walt Disney Pictures, Lucasfilm
"Ostatni Jedi" nie jest jednak filmem pozbawionym wad. Otrzymujemy w nim prawdopodobnie jedną z najgorszych scen, jakie do tej pory pojawiły się w sadze. Jest to scena tak zła, że nie będziecie mieć wątpliwości, kiedy ją zobaczycie. Nie mam również wątpliwości, że w związku z tym przejdzie do historii. Parsknąłem na niej śmiechem, mimo że zdecydowanie nie było to intencją reżysera (Rian, co tu się właściwie stało?!).
Dużym rozczarowaniem jest też wątek misji Finna i Rose. Nie wdając się w szczegóły: miałem poczucie, że jako widzowi czas poświęcony na tę historię w ogóle mi się nie odpłacił. I to był właściwie jedyny wątek, o którym po wyjściu z kina od razu pomyślałem: można było go poprowadzić inaczej bądź w ogóle z niego zrezygnować. Podobnie jak z ich jednej wspólnej sceny w końcowym akcie. Niemniej jednak dobrze się ogląda same interakcje między postaciami granymi przez Johna Boyegę i Kelly Marie Tran. Tym bardziej szkoda.
Odrobinę zawiodłem się również na muzyce. John Williams wciąż potrafi sprawić, że w odpowiednim momencie się wzruszę, a w innym poczuję radosny zew przygody, ale w przeciwieństwie do "Przebudzenia mocy" żaden z motywów nie zapadł mi w pamięć. Co więcej, odniosłem wrażenie, że wiele z nich właściwie opiera się na utworach znanych z poprzedniej części sagi.
Mark Hamill jako Luke Skywalker reż. Rian Johnson, prod. Walt Disney Pictures, Lucasfilm
"Ostatni Jedi" odpowiada w swój własny specyficzny sposób (mi się to podobało) na parę pytań postawionych w poprzedniej części, ale stawia ich równie wiele przed kolejnym filmem. Rian Johnson pozostawił J. J. Abramsowi spore pole do popisu, a stoi przecież przed tym ostatnim nie lada zadanie. Za dwa lata mamy poznać odpowiedź na to, jak zakończy się saga rodu Skywalkerów, która towarzyszy nam od 40 lat, a o której nakręcono już 8 filmów.
I cień tych siedmiu poprzednich części kładzie się mocno na "Ostatnim Jedi". Przed premierą zastanawiałem się czy "Gwiezdne wojny" są jeszcze w ogóle w stanie pokazać coś świeżego, nowego? Inspirować, podjąć ryzyko.
Jasne, nie łudziłem się, że otrzymamy w 2017 film przełomowy na miarę tego, jakim była w 1977 roku "Nowa nadzieja". Nie był to też zapewne zamysł Disneya, który doskonale wie, że przecież najbardziej podobają nam się melodie, które już raz słyszeliśmy. Nie mogłem się jednak oprzeć wrażeniu, że Rian Johnson w pewnym sensie był równie mocno ograniczony fabularnym dziedzictwem poprzednich filmów jak i prawami, którymi rządzi się tak potężna franczyza.
Właśnie dlatego "Ostatni Jedi" rozbudził mój apetyt nie tylko na część IX, ale również na ogłoszoną niedawno zupełnie nową trylogię, za którą odpowiadać ma właśnie Rian Johnson. Po seansie "Ostatniego Jedi" mogę stwierdzić, że jest światełko w tunelu, jest nadzieja, że rzeczywiście zostaniemy przez niego zabrani w podróż w nieodkryte zakątki "odległej galaktyki".
Tymczasem idźcie do kina i bawcie się dobrze, Johnson wykonał kawał dobrej roboty.