Han Solo: Gwiezdne wojny - historie. Dziś premiera, czy warto się wybrać?

"Han Solo: Gwiezdne wojny - historie" 25 maja wchodzi na ekrany polskich kin. Sprawdziliśmy, czy warto się na niego wybrać.

Jeśli słyszeliście coś o najnowszym filmie ze świata "Gwiezdnych Wojen", zapewne była to jedna z dwóch rzeczy. Pogłoska o tym, że Alden Ehrenreich nie umie grać tak bardzo, że musi brać lekcje aktorskie, albo że Disney pożegnał się z dwójką dotychczasowych reżyserów Philem Lordem i Chrisem Millerem a w ich miejsce ściągnął Rona Howarda, żeby tan "ratował" film.

"Han Solo"? Mam co do tego złe przeczucia

Dodatkowo przesunięto premierę z grudnia na maj i niejako rzucono tym samym "Hana Solo" na pożarcie "Czarnej Panterze" oraz "Avengers: Wojnie bez granic". A i wśród niektórych fanów można było wyczuć lekkie zmęczenie materiału. Wszak miały to być czwarte "Gwiezdne Wojny" w ciągu ostatnich... czterech lat. I to na dodatek ledwo pół roku po premierze "Ostatniego Jedi". Film w reżyserii Riana Johnsona spolaryzował środowisko fanowskie.

Krajobraz przed premierą malował się raczej nieciekawy. Paradoksalnie wszystko to w momencie wyjścia z kina okazało się działać na korzyść najnowszej produkcji osadzonej dawno temu, w odległej galaktyce.

Alden Ehrenreich jako Han Solo daje radę. Gra go po swojemu, a nie stara się być kopią Harrisona Forda. Idąc na film "bez większych oczekiwań" nie czujemy się rozczarowani, kiedy ten jest po prostu ok. Niektórzy użyliby pewnie nawet słowa "bezpieczny". Mi przychodziło bardziej na myśl określenie "podręcznikowy".

Heist movie przebrany za "Gwiezdne Wojny"

Mamy oto sympatycznego bohatera, który chce się wyrwać z mało przyjemnej rodzinnej planety i spełnić swoje marzenie. Brzmi znajomo, prawda? Jednak splot raczej bardziej niż mniej przewidywalnych wydarzeń popycha naszego protagonistę na ścieżkę, dzięki której stał się legendarnym przemytnikiem… i łajdakiem.

Nieco udziwniona przez Riana Johnsona struktura "Ostatniego Jedi" wielu nie przypadła do gustu. "Han Solo" jest pod tym względem bezpieczną przystanią. Jeśli widzieliście w życiu choć jeden film o napadzie, to odnajdziecie tutaj wszystkie klasyczne elementy tego gatunku. Otrzymujemy film o przemytnikach i gwiezdnych rabusiach – wszystkich tych, których pewnie spotkalibyśmy w kantynie na Tatooine i którzy starają się jakoś żyć w galaktyce terroryzowanej przez złowrogie Imperium. 

Choć "Han Solo" oferuje mniej lub bardziej subtelne nawiązania do uniwersum, to jeśli w Gwiezdnych Wojnach ceniliście najbardziej mistycyzm i magię, niekoniecznie możecie tutaj się odnaleźć.

Z kolei jeśli raził was natłok postaci w "Łotrze 1." i nie za bardzo wiedzieliście kto jest właściwie kim, a zanim zdążyliście się zorientować to na ekran wchodziła kolejna postać - tutaj sprawa jest postawiona absolutnie jasno. Han jest ciągle w centrum wydarzeń, a postaci drugoplanowe są rzeczywiście drugoplanowe.

Donald Glover jako Lando nie kradnie scen, choć musicie bardzo uważać, żeby jego urok nie skradł waszych serc. Emilia Clarke o dziwo nie jest aż tak irytująca jak się obawiałem, Woody Harrelson to mentor na miarę możliwości kosmicznego półświatka, Phoebe Waller-Bridge to zgodnie z nową tradycją trochę zwariowany droid, a Paul Bettany to niezbyt przerysowany "ten zły".

Wystarczająco, żeby zbyt się nie rozczarować. Za mało, żeby dać się porwać

Mój główny problem z "Hanem Solo" jest taki, że bezpośrednio po seansie nie potrafiłem znaleźć sceny, która potrafiłaby wzbudzić we mnie tyle emocji (pozytywnych czy negatywnych!), żeby chcieć o niej z kimkolwiek rozmawiać. Co gorsza, nadal nie mam.

Weźmy choćby scenę z Vaderem pod koniec "Łotra 1.", która dla wielu była punktem zwrotnym w ocenie filmu. Mimo mojej całej sympatii dla "Ostatniego Jedi", była tam też moim zdaniem jedna z najgorszych scen w sadze. Nawet w "Powrocie Jedi" mieliśmy Ewoków, którzy do dziś potrafią rozgrzać niejedną fanowską dyskusję bardziej niż nieszczęsny Jar Jar.

Na ekranie jesteśmy świadkami wydarzeń, które dorosły do miana legendarnych wewnątrz uniwersum i poza nim, a jednak nie udało im się porwać mnie jako widza i fana. Było po prostu ok. Z drugiej strony, przypominam sobie tylko jeden naprawdę rozczarowujący moment - ten w którym dowiadujemy się, dlaczego Han jest tak właściwie Solo.

Największym zawodem była jednak dla mnie muzyka. Po zwiastunach naiwnie liczyłem, że otrzymamy coś w zupełnie innym klimacie i "Han Solo" pod tym względem odważnie odetnie się od dziedzictwa Johna Williamsa. Zwłaszcza, że nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że "Han Solo" próbuje jednocześnie być zamkniętą całością, jak i ewentualnym otwarciem czegoś w rodzaju franczyzy wewnątrz franczyzy.

Nie wiem, czy ktoś oglądając "Hana Solo" jako pierwszy film w uniwersum poszedłby na kolejne "Gwiezdne Wojny". A czy poszedłby na kolejne przygody Hana i Lando? Czemu nie. Furtka do następnych filmów została otwarta tak szeroko, że szczerze zdziwię się, jeśli Disney nie wykorzysta tej okazji.

Więcej o: