"Jak pies z kotem", najnowszy film Janusza Kondratiuka, autora niezapomnianych "Dziewczyn do wzięcia", opowiada o słodko-gorzkich relacjach rodzinnych, dla których inspiracją była prawdziwa historia. Reżyser stworzył bardzo osobisty obraz, w którym pokazał kawałek własnego życia i złożone relacje, które łączyły go z bratem, Andrzejem Kondratiukiem. On także był reżyserem, m.in. stworzył razem z Janem Himilsbachem kultowy film "Wniebowzięci".
Z okazji premiery filmu "Jak pies z kotem" spotkaliśmy się z jego twórcą. Janusz Kondratiuk opowiedział nam o tym, jak narodził się pomysł na obraz oraz czego najbardziej żałuje, kiedy wspomina swojego brata.
Janusz Kondratiuk na FPFF w Gdyni, 21.09.2018 RENATA DĄBROWSKA
Janusz Kondratiuk: Nie pamiętam. Ale pamiętam, że Dominik Rettinger, z którym napisałem scenariusz, namówił mnie, żeby zanotować to wszystko, co ja mu opowiadałem. I jak zanotowaliśmy, to wyszedł z tego scenariusz. A później ten film mnie wessał i nie miałem czasu na rozmyślanie. Wszystko samo się potoczyło.
W sensie artystycznym nie było żadnej rywalizacji, jego nie obchodziło to, co ja robię, a ja starałem się go omijać dużym łukiem. On był dosyć osobliwym człowiekiem, nie znosił krytyki, był egotyczny. Jeden film zrobiliśmy razem, pracowaliśmy bardzo blisko przy "Wniebowziętych", on był reżyserem, a ja grałem rolę drugiego reżysera.
Starałem się jak mogłem, miałem kilka zadań specjalnych, na przykład pożyczyłem od milicji kajdanki, żeby przypinać do kaloryfera Jana Himilsbacha i Zdzisława Maklakiewicza, żeby nie zginęli między ujęciami. Bardzo na mnie krzyczeli wtedy. Niestety, kajdanki nie pomogły na długo, bo sami milicjanci zaczęli im donosić "coś do picia". Bardzo miło wspominam ten plan. Ale oprócz tego nie współpracowaliśmy z bratem. Na ogół w ogóle nie wtrącaliśmy się w swoje sprawy.
Oczywiście, i bardzo żałuję, że tak nie było w naszym przypadku. Mogliśmy robić we dwójkę fajne filmy. Są takie duety w światowej kinematografii i to wychodzi. Nam się jakoś nie udało. I mniej więcej o tym opowiada mój film.
Bo jest świetnym aktorem, a poza tym jest zupełnie inny niż Olgierd Łukaszewicz, który wciela się w rolę Andrzeja. A mnie chodziło o stworzenie takiego duetu, który by się uzupełniał, a nie powtarzał.
Tego nie wiem, każdy widz ma swoje doświadczenia życiowe i one powodują, że każdy ten film odbierze inaczej. Ale marzę o tym, żeby widzowie po wyjściu z kina byli trochę lepszymi ludźmi niż wcześniej.
Na pewno by mnie opieprzył. Jemu bardzo trudno było dogodzić.
Olgierd Łukaszewicz za swoją rolę w "Jak pies z kotem" został uhonorowany nagrodą w Konkursie Głównym na tegorocznym festiwalu filmowym w Gdynii. Aktor wcielił się w postać starszego brata głównego bohatera, którego zagrał Robert Więckiewicz. Przed premierą filmu opowiedział nam o przygotowaniach do pracy na planie i swoich początkowych obawach.
Robert Więckiewicz jako Janusz i Olgierd Łukaszewicz jako Andrzej Kondratiukowie w filmie 'Jak pies z kotem', reż. Janusz Kondratiuk Fot. Hubert Komerski
Olgierd Łukaszewicz: Obawiałem się, że historia może być zbanalizowaniem jakiejś prawdy życiowej. Na dodatek ja sam mogłem się przyczynić do tego zbanalizowania, przez kojarzenie mnie z wieloma rolami osób chorych i umierających. Przekonały mnie słowa reżysera: "To masz być ty", które usłyszałem po zdjęciach próbnych.
Bo jeśli po takich zdjęciach, tak doświadczony warsztatowiec jak Janusz Kondratiuk wciąż twierdzi, że to ma być ten aktor, to znaczy że tak ma być. Poza tym sam mam brata, filmowca, Jerzego Łukaszewicza, autora zdjęć do "Seksmisji" - wiem, co to znaczy żyć jak pies z kotem.
No i przekonało mnie zaufanie - zaufanie do starego aktora, że się nie wypalił. Że jeszcze go stać na to, żeby pokazać różne emocje, barwy, który nie broni się rutyną. Czekałem na taką rolę, nie sądziłem, że się coś takiego pojawi, co pokaże, że ciągle jestem żywy. Musiałem odnaleźć w sobie dziecko, które nic nie wie i poddaje się temu, co się dzieje wokół. To była dla mnie ogromna szansa.
Janusz Kondratiuk jest bardzo wytrawnym warsztatowcem. Tu nie było mowy o jakimkolwiek rodzinnemu rozmemłaniu się, sentymentalizmie. To był wyraźnie napisany scenariusz. Ja postanowiłem ku pełnej aprobacie reżysera, że nie zmienię ani słówka w dialogach - w przeciwieństwie do Roberta Więckiewicza. Ja jestem spod znaku Panny i dla mnie drobiazg bardzo dużo znaczy. Ale jednocześnie jestem spod znaku Wierzby - więc emocje i melancholijna huśtawka są mi bliskie.
Bardzo dużą pomocą był dla nas reżyser - wniósł na plan swój zmysł obserwacji i pogodę ducha. Mój brat zawsze mówił, że Janusz właśnie tym różni się od Andrzeja - Andrzej był ponury i demonizujący, a Janusz zawsze był jasny, promienny, opowiadał dowcipy. I jemu to pozostało, to ciepło. Myślę, że dużo nam to dało.
Obejrzałem wszystkie jego filmy - to był mój fundament. Jako Panna zawsze budowałem rolę z drobiazgów. Czasem może zbyt szczegółowo, stąd najczęstsza uwaga reżysera: "Szybciej!".
Wspaniale. Robert Więckiewicz jest bardzo wrażliwy, ceni suwerenność drugiego aktora. Zawsze byłem pod wrażeniem jego filmowych kreacji. To wielkie szczęście, że mogliśmy pracować razem. Nie zauważyłem, że między nami jest 20 lat różnicy. Robert często wchodził w dyskusję z reżyserem - ale trudno się dziwić, w końcu miał swój pierwowzór obok siebie.
To już zależy od usposobienia widza. Pamiętam, jak oglądałem Tadeusza Fijewskiego
w roli Fieraponta w "Trzech siostrach" i nie mogłem powstrzymać śmiechu, a ludzie obok mnie wyciągali chusteczki i płakali ze wzruszenia. To jest kwestia wrażliwości. Ale jestem pewien, że ten film trafi do każdego.