Ojciec i syn. Najbliżej siebie, jak się da. Kiedy ku rozpaczy bliskich Nick wpada w narkotykowy nałóg, wszyscy chcą mu pomóc. Wbrew intuicji i sercu, po wieloletniej walce, okazuje się, że jedynym wyjściem będzie rozstanie. Tylko jak David ma opuścić własne, stojące na skraju śmierci, dziecko?
Swoje doświadczenia obaj mężczyźni opisali w biograficznych książkach. David na łamach "Mojego pięknego syna" zastanawia się, co zrobił, że jego złoty chłopiec się zbuntował i na główkę wskoczył w metaafetaminowy ciąg. W "Na głodzie. Moja historia walki z nałogiem" Nick opowiada tę samą historię z drugiej strony. Teraz na ekrany trafia oparty na ich przeżyciach film. W "Moim pięknym synu" role z imponującą wrażliwością grają się Steve Carell i Timothée Chalamet. Za kamerą jeden z najzdolniejszych reprezentantów młodego europejskiego pokolenia, Felix Van Groeningen - twórca niezapomnianego "W kręgu miłości".
Dede Gardner i Jeremy Kleiner, którzy prowadzą firmę na co dzień, od dawna mieli prawa do książek Sheffów i chcieli zrobić na ich podstawie film. Ale nie mogli znaleźć nikogo, kto pasowałby do ich wyobrażenia wrażliwości, jakiej potrzebował ten materiał. Podobno kiedy zobaczyli "W kręgu..." uznali, że dokładnie o takie podejście i emocje im chodzi. Podczas zdjęć pracowałem bezpośrednio z Bradem i wiem, że też dzielił tę wizję.
Spotkałem go chwilę przed tym, jak wybuchła jego gwiazda. "Tamte dni, tamte noce" miały premierę na festiwalu Sundance niedługo po tym, jak go obsadziłem. Ale zanim film stał się wielkim hitem, a tym samym jego przepustką do sławy, musiało minąć kolejne osiem miesięcy. Timothée dostał rolę Nicka po wielotygodniowym procesie castingowym. Casting przypomina zakochiwanie się. Trochę to trwa. W kolejnych etapach wypadał fenomenalnie, ale zanim zapadła decyzja, tych spotkań musiało być kilka.
Dla mnie liczył się on, kamera, chemia, warsztat, wrażliwość. Nie sława czy moda. Intuicja mnie nie zawiodła. Timmy bardzo zaangażował się w tę rolę. Mocno schudł, spotykał się z ludźmi w terapii uzależnień, poznał też prawdziwego Nicka Sheffa. Najmocniej pracowaliśmy nad tym, żeby widz w najgorszych chwilach nie zapominał Nicka, w jakim się na początku zakochał, zanim chłopak wpadł w wyniszczający wir uzależnienia.
Wydaje mi się, że każdy chce obsadzić kogoś nieoczekiwanego i wygrać, zamiast iść według oczywistego klucza. W przypadku Steve’a liczyły się też pewne mniej oczywiste czynniki. Kiedy zacząłem widzieć go w tej roli, obejrzałem nie tylko filmy takie, jak "Foxcatcher", ale i wiele wywiadów, których udzielił. Na ekranie, ale i prywatnie Steve ma niezwykle… uczciwą energię. Jest bardzo zaangażowany w tematy rodzinne, ciepły, w pewien sposób wręcz wzruszający. Kiedy w mojej głowie przeskoczyła ta zapadka i pomyślałem "Tak! To on zagra ojca!" - niemal się rozpłakałem.
Był idealny! Zadzwoniliśmy do niego z propozycją. Po półgodzinnej rozmowie, w trakcie której okazało się, że zna moje filmy, zgodził się dołączyć do zespołu.
Przewijało się tam wiele tematów, które są mi bliskie. Zmieniająca się dynamika rodzinna, rodzina w kryzysie, przemijanie czasu. O uzależnieniach, tak narkotykowym jak alkoholowym, robiłem już filmy wcześniej. Niby zdawałem sobie sprawę z tego, że uzależnienie to choroba. Ale dopiero po lekturze ich wspomnień naprawdę to do mnie dotarło, poczułem to. Pomyślałem, że jeśli ten film otworzy widzom oczy tak, jak dla mnie zrobiła to książka, stanie się ważnym głosem.
Ja sam na początku swoich, dość akurat niewinnych, przygód z narkotykami miałem dokładnie takie motywacje, jak Nick. Chciałem wyluzować, poczuć się bardziej „cool”, być mniej zestresowany w konfrontacji z nowymi znajomymi. Różnica między nami polegała wyłącznie na tym, że miałem szczęście. Bo u mnie tego genu uzależnienia nie było i nigdy się od tego uczucia, jakie dawały mi substancje psychoaktywne, nie uzależniłem. Ważne było dla mnie, by zrobić film, który przybliży naturę uzależnienia. Oduczy ludzi szukania winnego. Odczaruje stereotypy, że to jakaś forma moralnej porażki. "Mój piękny syn" pokazuje, że uzależnienie to choroba, której ofiarą może paść każdy. Taka tragedia może się przydarzyć naprawdę w najlepszej rodzinie.
Nie do końca wierzę w teorię, że uzależnienie rozwija się krokami, od miękkich narkotyków po mocne. Że jak się zacznie od marihuany, to meta amfetamina jest tylko kwestia czasu. Film tego nie sugeruje, także badania nie potwierdzają tej teorii. Ale oczywiście David mocuje się z wspomnieniem tamtej chwili i nigdy nie przestanie. Nie umie wyprzeć myśli, że dołożył się do uzależnienia Nicka, choć wie, że to nieprawda.
Najtrudniejszy dla nas wszystkich był moment, w którym, dla dobra swojej rodziny, musi on dokonać niemożliwego, czyli podjąć decyzję o całkowitym odcięciu się od syna. To nieuniknione. Dla Steve’a było to wyzwanie. Dużo rozmawialiśmy o tym momencie, on nie umiał sobie tego do końca wyobrazić. Nigdy nie był w takim położeniu. Martwił się, czy widzowie zrozumieją tę decyzję, nie stracą zaufania i więzi z jego bohaterem. Ale z czysto filmowego punktu pokazanie tego było najciekawsze i najważniejsze. To był mój osobisty test reżyserski.
Mam wrażenie, że na każdej ścieżce dorastania pojawia się potrzeba sekretów, eksperymentowania z rozmaitymi rzeczami, osobności. Międzypokoleniowy konflikt wydaje się nieunikniony. Ale z drugiej strony, jeśli między rodzicem a dzieckiem są przyjaźń i miłość, to ma ona w sobie miejsce na takie kryzysy i staje się dzięki nim bogatsza.
Po raz pierwszy. Największym odkryciem jest dla mnie fizyczność rodzicielstwa. Kiedy dziecko płacze, twoje ciało reaguje na ten dźwięk. Chcesz zrobić wszystko, by mu pomóc. David dużo o tym mówi w swojej książce. Wydaje mi się, że na tym, by to uczucie obłaskawiać, polega rodzicielstwo. Dziecko dorasta, wsiada na rower, nabija sobie pierwszego guza. A ty musisz czuwać, ale nie interweniować, jeśli nie ma takiej konieczność. Pozwolić mu się uczyć na błędach. Ten proces postępuje przez kolejne lata, niekiedy wręcz dekady, jak pokazuje film. Ja na razie jestem w powijakach, ale każdy dzień to cenna lekcja. Kto wie, może od teraz będę robił już tylko filmy familijne, gdzie wszyscy żyją wiecznie?
Chyba, że dziecko znajdzie się w takiej sytuacji, jak Nick: bliskość śmierci i kruchość ciała są tu na pierwszym planie. I ta fizyczność znowu zyskuje wagę, jak przy niemowlęciu.
Moi rodzice wcześnie się rozstali. Pozostali w dobrych stosunkach, więc nie noszę w sobie traumy. Poradziłem sobie z tym, też trochę dlatego, że musiałem. Jednak zawsze miałem poczucie, że chwila prawdziwej bliskości trwała u nas w rodzinie bardzo krótko. Może dlatego zarówno w moich fabułach, jak i filmach krótkich, rodzina tylko chwilę cieszy się błogim spokojem. Potem każę im przedzierać się przez piekło, trochę tak, jak to było z nami.
Mój ojciec zmarł, kiedy miałem 27 lat, czyli nie jakoś dramatycznie wcześnie, ale zbyt szybko z mojego punktu widzenia. Nie byłem na to gotowy. Bardzo dużo zacząłem wtedy myśleć o śmierci. "W kręgu miłości" nie powstałoby, gdyby nie jego odejście. Gdy go zabrakło, poczułem, że jestem gotów na wielomiesięczne trwanie w dojmującym odczuciu braku, straty. Wcześniej to byłoby niemożliwe. Później też nie. Czuję, że nie umiałbym zrobić "W kręgu miłości" i "Syna…", gdyby mój młody był już na świecie. Na pewno nie umiałbym ich zrobić takimi, jakie są. Uczę się z moich filmów. Dzięki nim bardziej doceniam życie.