Nic dziwnego, że najnowszy film Barry'ego Jenkinsa dostał nominacje do Oscarów za najlepszy scenariusz adaptowany, muzykę i dla aktorki drugoplanowej. To najmocniejsze strony tego przesyconego emocjami obrazu.
Barry Jenkins już udowodnił, że potrafi tworzyć filmy intymne, które miękko prowadzą widza przez niełatwe doświadczenia jego bohaterów.
Tym razem Jenkins wziął na warsztat powieść "Gdyby ulica Beale umiała mówić". Głównymi bohaterami są Tish i Fonny, para młodych zakochanych żyjących w latach 70. XX wieku w nowojorskim Bronksie.
Czasy nie są łatwe - dominują uprzedzenia na tle rasowym, codziennie dochodzi do upokarzającej dyskryminacji, a często do jawnej niesprawiedliwości i nadużywania władzy przez białych ludzi. To ważne, gdyż takie nastroje doprowadzają do tragicznej sytuacji, w której bohaterowie się znajdują.
Tish i Fonny znają się od dzieciństwa. Kiedy on ma 22 lata, a ona 19, ze zdziwieniem odkrywają, że są w sobie zakochani. Ich uczucie powoli się rozwija, szukają nawet własnego mieszkania. A z tym nie jest lekko - nikt nie chce wynająć czarnoskórej parze lokalu.
Pewnego dnia w trakcie zakupów Tish pada ofiarą molestowania seksualnego. Fonny jej broni, ale pech chce, że na miejscu zjawia się policjant, który bardzo pragnie aresztować Fonny'ego tylko dlatego, że jest czarny. W obronie chłopaka staje sklepikarka, ale to nie jest koniec kłopotów.
Po jakimś czasie w mieszkaniu młodych kochanków zjawia się policja i aresztuje Fonny'ego za coś, czego nie zrobił i czego nawet nie miał fizycznych możliwości zrobić. Na niekorzyść Fonny'ego zeznaje jednak ofiara oraz policjant, który tak bardzo chciał go aresztować pod sklepem. Chłopak trafia do więzienia. Cała rodzina Tish podejmuje dramatyczną walkę, by wydobyć niewinnego Fonny'ego z więzienia.
Mimo wszystko tak naprawdę to nie jest film o prześladowaniach czy rasizmie. W filmie Jenkinsa przede wszystkim widać, jak mocne jest uczucie, które łączy tę dwójkę. Nie bez przyczyny krytycy pisali, że to uniwersalna opowieść o miłości - uwagę też zwraca bezwarunkowa miłość rodziny Tish i niezwykłe wsparcie, jakie jej dają. W przeciwieństwie do matki i sióstr Fonny'ego, które nawet nie za bardzo go lubią, a w dodatku są wyjątkowo podłe dla Tish.
Nic też dziwnego, że grająca rolę matki Tish - Regina King - dostała nominację do Oscara dla najlepszej aktorki drugoplanowej. Jej bohaterka jest mądra, wrażliwa, pełna wsparcia i gotowa do każdego poświęcenia. A ona zagrała ją z należytym wyczuciem, odpowiednio dawkując emocjonalny ładunek w każdej swojej scenie.
Opowieść, podobnie jak w literackim pierwowzorze, nie jest poprowadzona linearnie, a jej narratorką jest sama Tish. Już na samym początku dowiadujemy się, jak w złej sytuacji ona i jej ukochany się znaleźli, a akcja stopniowo wtajemnicza w wydarzenia, które do tego doprowadziły. Wbrew pozorom to nie powoduje żadnego zamętu, ale raczej buduje napięcie i narastające poczucie obrzydliwej bezsilności w tak patowej sytuacji.
Wszystko to jest podlane soczystą dawką porządnego jazzu, który bardzo elegancko tworzy odpowiedni nastrój tej opowieści - tu też nie dziwi nominacja do Oscara, a film oglądałam przed ich ogłoszeniem.
Udanym zabiegiem są też wstawki narracyjno-informacyjne w wykonaniu głównej bohaterki - to też pewnie jeden z tych elementów, który pomógł zdecydować o nominacji za najlepszy scenariusz adaptowany. Nie zapominajmy, ten film jest przecież ekranizacją powieści.
I faktycznie, to obraz bardziej w odbiorze bardziej "literacki" niż "filmowy". Cały problem w tym, że odrobinę przeciągnięty.
Historia jest faktycznie dość poruszająca, łatwo się tu po drodze obruszyć choćby z powodu jawnej niesprawiedliwości tego, co spotyka głównego bohatera. Ale w takim napięciu nie da się za długo wytrzymać. Pół godziny przed końcem filmu patrzyłam na zegarek z nadzieją, że koniec już blisko - byleby ukrócić męki i ekranowanych postaci i po części moje. To nadmierne pół godziny jest moim zdaniem największym mankamentem tej skądinąd zgrabnej i mocno poruszającej historii. Co za dużo, to nie zdrowo.