Oscary są znacznie bardziej polityczne, kampanie promocyjne (zarówno te publiczne jak i odbywające się za kulisami) nominowanych filmów trwają miesiącami. W Cannes wszystko dzieje się w ciągu 10 dni. Członkowie jury oglądają po 2-3 filmy dziennie, dyskutują o nich dopiero po ostatnim filmie.
Przewodniczącym jury konkursu głównego w tym roku jest Alejandro G. Innaritu, oprócz niego zasiadają w nim: reżyserzy Paweł Pawlikowski, Kelly Reichardt, Alice Rohrwatcher, Maimoiuna N’Diaye, Yorgos Lahtimos i aktorka Elle Fanning, najmłodsza członkini jury w historii Cannes.
Trudno przewidzieć, komu przyznają najważniejsze nagrody, bo większość z 19 filmów pokazywanych w konkursie głównym jak zwykle podzieliła krytyków. Podobnie jak opinia o kondycji tegorocznego festiwalu – część dziennikarzy mówi o wysokim poziomie tegorocznego konkursu, inni narzekają, że nawet najlepsze filmy są wtórne – wszystko już było, młodym reżyserom brakuje odwagi, starzy mistrzowie wciąż chodzą tymi samymi drogami i w kółko robią "ten sam film".
Głównym faworytem bukmacherów i większości krytyków do zdobycia Złotej Palmy jest nowy film Pedro Almodovara – "Pain and Glory" to jego najbardziej osobisty film w karierze. To historia reżysera (granego przez Antonio Banderasa, towarzyszy mu na planie znakomita Penelope Cruz) zmagającego się z nałogami i kryzysami twórczymi. Sam Almadovar nie ukrywa, że historia filmowego głównego bohatera w ogromnej mierze oparta jest na jego życiu.
Film został świetnie przyjęty, a Cannes to festiwal, który kocha Almodovara w sposób szczególny, chociaż nie zawsze potrafi to pokazać. Hiszpański reżyser do tej pory nie otrzymał przecież Złotej Palmy, do dziś przeżywa niesprawiedliwy, swoim zdaniem, werdykt jurorów, którzy w 1999 roku główną nagrodę przyznali "Rosette" braci Dardenne zamiast jego "Wszystko o mojej matce". Dwa lata temu Almodovar sam stał na czele jury. Wielu twierdzi, że w końcu powinien dostać Złotą Palmę, tym bardziej, że zrobił wyjątkowo poruszający, nawet jak na swoje standardy, film.
Drugim faworytem do głównej nagrody jest "Parasite" koreańskiego ulubieńca Cannes, Bong Joon-ho. Film miał premierę tego samego dnia co "Once Upon a Time in Hollywood" Tarantino i przez to w mediach mówiło się o nim nie mniej, ale Koreańczyk napisał fantastyczną historię.
Twórcy 'Parasite' Joel C Ryan / Joel C Ryan/Invision/AP
To rodzinny thriller, który trzyma widza za gardło przez cały seans - Bong Joon-ho potrafi robić to wyjątkowo dobrze i zupełnie nie przeszkadza mu fakt, że skacze po gatunkach, od wspomnianego thrillera ucieka do czarnej komedii, społecznej satyry i kina akcji. Dwa lata temu jego "Okja" otwierała Festiwal Filmowy w Cannes, świat pokochał go po tym jak zrobił wyjątkowego "Snowpiercer".
Znakomite recenzje zbiera też "Portrait of a Lady on Fire" francuskiej reżyserki Céline Sciammy - to kostiumowa opowieść o lesbijskim romansie malarki i dziewczyny z arystokratycznego domu w XVIII wieku. Filmem zachwycił się nawet konkurujący z Sciammą o Złotą Palmę Xavier Dolan, który mówił, że nie pamięta kiedy ostatni raz widział w kinie tak delikatny, a jednocześnie tak przejmujący film.
Czarnym koniem wyścigu o główną nagrodę z pewnością może być też debiutancki film francuskiego reżysera Ladj Ly (do tej pory tworzył filmy dokumentalne) "Les Miserables" - niezwykle aktualne, przejmujące i brutalne kino o nierównościach społecznych i rasowych we Francji. Ladj Ly, którego rodzina pochodzi z Mali, opowiada o dzisiejszej Francji bez skrupułów - otwarcie przyznaje się do fascynacji "Nienawścią" Mathieu Kassovitza i to w "Nędznikach" widać. Ale to też film, który diagnozuje pochodzenie agresji i problemy dzisiejszej Francji lepiej niż ktokolwiek w ostatnich latach.
Do Cannes powróciło też ukochane dziecko tego festiwalu Xavier Dolan z przepięknym "Mathias et Maxime" - historią miłości dwóch przyjaciół. Wielu nazywa ten film gejowskim, ale przeciwko temu protestuje sam reżyser:
To nie jest historia gejowska. To jest historia miłości. Czy ktoś pisze o historii miłosnej kobiety i mężczyzny "Co za piękny hetero-romans?".
'Matthias and Maxime' - Gabriel D'Almeida Freitas i Xavier Dolan Fot. Petros Giannakouris / AP Photo
Dolan napisał scenariusz i zagrał jedną z dwóch głównych ról w filmie - gra przejmująco, tak samo dobrze jak w "Zabiłem moją matkę", z którym przyjechał do Cannes 10 lat wcześniej jako nieopierzony 20-latek, najmłodszy reżyser w historii festiwalu.
Do wielkiej formy, podobnie jak Dolan, powrócił Terrence Malick. Jego "Hidden Life" to poetycka, wypełniona impresjami, niemal bajkowymi zdjęciami, przejmująca opowieść o Franzu Jägerstätterze i jego żonie Fani, którzy prowadzą idylliczne życie w austriackich alpach. Przynajmniej do czasu, kiedy po Franza nie zgłasza się nazistowska armia. Franz odmawia jednak służby nazistom, za co w końcu zostanie skazany na śmierć. Produkcja oparta na prawdziwej historii Jägerstättera to powrót Malicka do jego największych filmów - reżyser porywa swoją wyobraźnią, jest cały czas blisko bohaterów, opowieść snuje się powoli, ale zostaje w widzu jeszcze długo po zakończeniu seansu. To zdecydowanie jego najlepszy film od czasu nagrodzonego Złotą Palmą "Drzewa Życia".
Ken Loach ze swoim "Sorry We Missed You" uderza w te same tony co zawsze: społeczne wykluczenia, klasa robotnicza, czułość do bohaterów - wszystkie jego znaki firmowe są obecne też w najnowszym filmie. Trudno znaleźć drugiego reżysera z taką empatią jak Brytyjczyk. Loach ma na koncie już dwie Złote Palmy, w tym roku konkurencja jest jednak na tyle duża, że trudno podejrzewać, żeby dołożył do tego trzecią.
Szans na wygraną nie ma też raczej rumuński film "The Whistlers". Corneliu Porumboiu bawi się konwencją - to historia uwikłanego w korupcyjny układ policjanta, który zostaje zmuszony do podróży na kanaryjską wyspę La Gomerę, gdzie ma nauczyć się sekretnego języka porozumiewania się za pomocą gwizdów. Jest w tym filmie sporo ciekawych elementów, nawiązania do kina noir przywodzą na myśl klasyków gatunku, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że film Porumboiu znalazł się w głównym konkursie, bo selekcja Cannes dba o to, żeby znaleźli się tam przedstawiciele większości regionów geograficznych, a z regionu Europy Środkowo-Wschodniej "The Whistlers" był najciekawszą propozycją.
"Wild Goose Lake" chińskiego reżysera Diao Yinan też nawiązuje do filmów noir, ale równocześnie garściami czerpie z azjatyckiego kina akcji. W filmie zachwycają przede wszystkim zdjęcia i wyjątkowy dobór lokacji - to prawdziwe, nie cukierokowe Chiny: szare, komunistyczne, ale hipnotyzujące, osiedla, małe sklepiki i targi, wreszcie świat prostytutek, które, żeby uniknąć problemów z władzą, z klientami spotykają się tylko po zmroku, na małych łódeczkach, którymi razem z klientami wypływają na jezioro.
We "Frankie" zachwyca jedynie Isabele Huppert, we Francji mająca status żywej legendy. Poza tym film o umierającej na raka gwieździe kina razi słabymi dialogami i chociaż wyjściowy pomysł (zebranie całej patchworkowej rodziny na ostatni wspólny weekend w Portugalii) wydaje się dawać dużo możliwości, amerykańska reżyserka Ira Sachs zupełnie ich nie wykorzystuje.
Pokaz 'Frankie' - w środku Isabele Huppert Fot. Petros Giannakouris / AP Photo
O Quentinie Tarantino pisałem po premierze – wciąż uważam, że to znakomite kino, w stylu najlepszych jego filmów. Nie sądzę jednak, żeby równo ćwierć wieku po sensacji jaką wzbudził w Cannes, miał otrzymać swoją drugą Złotą Palmę. To kino zbyt rozrywkowe, zbyt amerykańskie i zbyt mało oryginalne jak na wysublimowane gusta canneńskiego jury. Tarantino ma jednak szansę na nagrodę za najlepszy scenariusz.