"Król Lew" to drugi film, który widziałam w swoim życiu w kinie, jeszcze jako przedszkolak. Wrażenie wtedy na mnie zrobił ogromne - przepłakałam pół seansu, a drugie pół się śmiałam (Timon i Pumba to bohaterowie, których tam potrzeba). Nowy "Król Lew" to dramatycznie majestatyczny obraz, pełen wypieszczonych krajobrazów i bohaterów tak realistycznych, że mogliby równie dobrze pojawić się programie dokumentalnym o życiu dzikich zwierząt. Z tym, że patrząc na małe lwiątka, guźce i surykatki człowiek ma ochotę je pogłaskać i przytulić. Tylko trochę nie do końca o to w tym chodziło.
>>"Król Lew". Są pierwsze recenzje: "Ten film na zawsze zmieni sposób, w jaki patrzymy na kino"<<
Zacznę może od miłych rzeczy i tego, co mi się spodobało. Nieodmiennie płakałam w tych samych momentach - jak i inni dorośli ludzie obecni na sali. W trakcie dramatycznej sceny w wąwozie niósł się charakterystyczny dźwięk towarzyszący oddychaniu przez spuchnięty i zatkany nos. Tylko okazji do śmiechu było dużo mniej.
Timon i Pumba pojawiali się stanowczo za rzadko. Maciej Sthur i Michał Piela mieli naprawdę trudne zadanie dubbingując tę parę, ale wyszli z tego obronną ręką. Trudno przebić Krzysztofa Tyńca z oryginału, ale Maciej Stuhr ma na szczęście na tyle charyzmy, że nie ugiął się pod ciężarem roli i oczekiwań (w przeciwieństwie do reżysera filmu). To chyba on wypowiada najzabawniejsze kwestie w całej animacji. Podoba mi się też, jak się w tym filmie zmieniła dynamika ich relacji, tutaj scenarzyści naprawdę mieli fajny pomysł.
Dubbingowo na piątkę spisał się także Piotr Polk w roli Zazu - był zabawny i mnie do siebie przekonał. Wiktor Zborowski jako Mufasa po raz drugi doskonale wywiązał się z zadania, Artur Żmijewski jako Skaza był odpowiednio dwulicowy, w sumie żałosny i paskudny. Fajnie. Charyzmatyczna była także Danuta Stenka jako Sarabi, matka Simby - ma taki głos, że dominuje każdą scenę.
Nowa wersja kultowej i autorskiej bajki Disneya, która w 1994 roku była przełomowa, jest dokładnie tym, co obiecywano w zwiastunach. Bardzo ładną i dopieszczoną wizualnie kopią tej samej opowieści bez żadnych rewolucyjnych zmian scenariuszowych. Wieje więc trochę nudą, choć grafika i animacja są imponujące. Chwilami się zastanawiałam, czy patrzę na efekty pracy grafików, czy jednak na zdjęcia nakręcone w plenerze. Ten realizm też dość dowcipnie wykorzystano w scenie z wędrówką kępki sierści Simby. Żuczek gnojak jest cichym bohaterem tej sekwencji.
Problem w tym, że Disney upierając się na tak skrajny realizm animacji, sam sobie związał ręce. Dokładnie to ta wypieszczona i imponująca grafika nie pozwoliła filmowcom zaszaleć przy kręceniu najbardziej rozrywkowych sekwencji z bajki, czyli piosenek.
>>"Król Lew" i piosenki po polsku. Wreszcie wiemy, jak brzmi nowa wersja "Miłość rośnie wokół nas"<<
Utwór "Krąg życia" jest faktycznie porażający i wgniata w fotel - miałam ciarki. "Chciałbym tym królem być" jest pełna akcji, ale na pewno już nie tak finezyjna i fantazyjna, jak pierwotna wersja.
Piosenka "Hakuna Matata" przemknęłaby mi niezauważona, gdybym nie wiedziała, jak fantastyczna i zabawna była to pierwotnie sekwencja. Simba, Timon i Pumba po prostu biegają sobie po lesie, nie widać, żeby się dobrze bawili. Ot, kolejny dzień w dżungli. A przecież to był ten moment, kiedy wszyscy się zakochiwali po uszy w tym filmie. Potencjał kulminacyjnej i radosnej sceny gdzieś przepadł, dla mnie takim najciekawszym wizualnie i dźwiękowo momentem była piosenka "Stary lew mocno śpi". Trochę przykro.
Za to miłym zaskoczeniem był Artur Żmijewski, czyli filmowy Skaza, śpiewający "Dam wam znak" w akompaniamencie chóru hien. Graficznie i muzycznie istotnie była to nastrojowa i odpowiednio przerażająca realizacja. Ba, polskim odbiorcom powinien przypaść do gustu żarcik zawarty w tłumaczeniu tekstu - mimo ogólnej grozy w sekwencji to był pierwszy moment, kiedy na sali kinowej pełnej dorosłych ludzi wszyscy zaczęli się śmiać.
Bawi moment, kiedy Timon i Pumba w roli żywej przynęty śpiewają "Gościem bądź" z "Pięknej i Bestii". Miłym dodatkiem jest również piosenka, którą do filmu napisała Beyonce, a którą sprawnie przetłumaczono na język polski. "Spirit" leci w tle, kiedy Simba biegnie ratować Lwią Ziemię i bardzo zgrabnie nadaje scenie odpowiednio patetyczny nastrój. Aż szkoda, że nie pozwolili jej napisać więcej takich utworów. Bo muzyka w przytłaczającej większości pozostała dokładnie taka sama, jak w wersji z ‘94. To dobrze, bo to jednak najciekawszy element filmu, ale skoro w obsadzie znalazła się piosenkarka z 23 nagrodami Grammy na koncie, można było wykorzystać jej potencjał lepiej.
Oglądanie nowego "Króla Lwa" kojarzyło mi się więc trochę z wizytą w kościele. Widać, że twórcy bardzo nie chcieli sprofanować oryginalnej wersji - tak bardzo ukochanej przez miliony widzów. Cały czas byli spięci. Trzymali się pierwotnego scenariusza niemal sztywno, wprowadzając ledwo kosmetyczne, choć udane, zmiany, a jednocześnie uleciała gdzieś z tego cała radość i finezja. Przynajmniej na poziomie scenariusza.
Jednocześnie jestem pod dużym wrażeniem i nieco rozczarowana. Ten film może i był wizualnie zachwycający, a muzyka przejmująca, ale zabrakło w nim tej lekkości, którą miał oryginał i przede wszystkim łagodzącego traumatyczne wydarzenia poczucia humoru. Bo lwy naprawdę kiepsko sobie radzą w wyrażaniem emocji, nawet takie dobrze cyfrowo wygenerowane.