Do szerokiej dystrybucji trafił film "Parasite" Bonga Joon-ho - choć "szerokiej" to wciąż mało powiedziane jak na film, który można obejrzeć w największych kinach w Warszawie zaledwie trzy razy dziennie. Tymczasem nie ma wątpliwości, że to pozycja obowiązkowa dla tych, którzy wolą kino, które trzyma w napięciu do samego końca. Zaczyna się niewinnie - od walki o byt zwany dostępem do internetu.
Korea Południowa już dawno wkroczyła w skali technologii w XXII wiek, nie powinno więc nikogo dziwić, że ważniejszy od dostępu do pożywienia jest dostęp do internetu. Nasze "pasożyty" poznajemy właśnie w czasie jednej z wielu takich walk o byt, kiedy stracili dostęp do niezabezpieczonego WiFi sąsiadki. Rodzina 2+2: młody zdolny, ale mimo wielu prób na studia się nie dostał, młoda inteligentna i śliczna, na naukę za biedna, on nigdy w żadnej pracy miejsca nie zagrzał, ale zawsze tracił zatrudnienie z powodów losowych, ona wyszła za mąż z miłości, bo miała przed sobą karierę sportową. Ciężko wiąże się koniec końcem, kiedy dostaje się marne pieniądze za bardzo marną pracę, ale jakoś utrzymują się na powierzchni swojego bagna - o ile jest dostęp do internetu. Aż nagle zostaje im podana pomocna dłoń.
Zupełnym przypadkiem chłopak zostaje korepetytorem córki majętnych Koreańczyków. W jego głowie zaczyna kiełkować plan, który doprowadzi do spektakularnej katastrofy. Najpierw jednak trzeba zrobić to, co pasożyty potrafią robić najlepiej - zadomowić się, przekonać żywiciela, że są pożyteczne i zaszyć się pod powierzchnią świadomości. Są tuż obok, ale ich nie widzisz, zwłaszcza gdy masz za dużo pieniędzy. Bo to pieniądze sprawiają, że przestajesz być pasożytem i podczłowiekiem - zaś dostęp do internetu może ci pomóc, lub cię zniszczyć.
GUTEK FILM
Podział w Korei Południowej jest nadzwyczaj prosty - albo masz pieniądze, albo ich nie masz. Twoje zalety? Nic nie znaczą, jeśli nie stać cię na życie. Twój talent? Możesz go mieć, owszem, ale w suterenie na wiele ci się nie przyda. Bystry umysł? W masie ludzkiej przestaje być zaletą, a staje się twoim ciężarem, bo uświadamiasz sobie więcej niż inni. Tymczasem pieniądze ludzi z talentem wspierają, zaś tych bez talentów wynoszą ponad innych.
Brzmi znajomo? Niestety "Parasite" jest boleśnie uniwersalnym obrazem. Korea Południowa jest co prawda przypadkiem ekstremalnym, ale daleko nie musimy szukać, żeby zobaczyć te same problemy u nas, w Polsce. I tam, i tu potrzeba ogromnej dawki szczęścia, żeby wyrwać się ze swojego miejsca na Ziemi.
Dostęp do pieniędzy to kwestia podstawowa, ale ich brak da się zamaskować, jeśli ktoś jest sprytny. Jednak różnice między majętnymi a biedakami są o wiele subtelniejsze niż materialna kasa. Tu dwie warstwy oddziela wszystko, ale nie widać tego na pierwszy rzut oka. Różnicę zdradza za to zwykły zapach, rzecz zupełnie naturalna, ludzka, a jednak przypisująca człowieka do konkretnej szufladki z napisem "podczłowiek" albo "pan". Pachniesz jak "masa z metra"? "Oni" to wyczują, nawet jeśli będziesz udawać, że jesteś jednym z nich. Możesz wysławiać się na poziomie akademickim, możesz być uprzejmym, wspaniałym człowiekiem, ale jest w tobie coś, czego nie pozbędziesz się, jeśli nie awansujesz społecznie.
Warstwa "społeczna" filmu to - obok thrillera, czarnej komedii i dramatu - tylko jeden z elementów. "Parasite" pod tym względem przypomina jazdę bez trzymanki kolejką górską. Pierwszy przystanek: społeczeństwo podzielone na dwie gardzące sobą frakcje. Drugi: przepis na przekręt doskonały. Trzeci: chaos nagłego wypadku, który przekręca akcję w filmie o 180 stopni. A potem kolejny zwrot. I jeszcze jeden. I jeszcze, aż w końcu siedzimy w kinie myśląc "o nie, NIE, co tu się właśnie stało". Nie zdradzę wam, co takiego zobaczycie na ekranie, bowiem zaskoczenie to bez wątpienia jeden z wybitnie mocnych punktów tego obrazu. I tak jak na bungee nagle pod skaczącym otwiera się przepaść, a ziemia zbliża się w zawrotnym tempie, tak taki skok - tylko bez liny asekuracyjnej - wykonuje razem z aktorami widz. I to kilka razy, co kilka minut.
Bong Joon-ho dręczy widza na wszystkie sposoby. Dręczy też postaci w swojej własnej produkcji, dręczy społeczeństwo, pokazując mu, do czego doprowadzono. Cała warstwa wizualna podpowiada, że oto pasożyty są w swoim naturalnym środowisku - zalewanej przez ulewy suterenie, na dnie uliczki, nad którą jak pajęczyna rozpostarte są kable z prądem. Państwo należą zaś do tego pięknego domu, zaprojektowanego przez słynnego architekta, gdzie od ludu dzieli ich gruby mur i otwierana automatem brama. Te dwie sfery nie mają nic wspólnego i nigdy nie powinny się były spotkać. A kiedy los zadecyduje inaczej, dochodzi do katastrofy.
Gisaengchung (2019) Parasite Materiały prasowe
W koreańskich filmach (i w ogóle w azjatyckich produkcjach) niekiedy zniechęca nadmierna ekspresja aktorów. Tu tego nie ma. Każdy z nich - również z tych młodszych aktorów - ma tu pełne pole do popisu i korzysta z niego w 100 proc. Nie da się znużyć "Parasite", bo Woo-sik Choi i So-dam Park (duet siostra i brat z filmu) nie dadzą wam oderwać oka od ekranu (i nie tylko dlatego, że jedyne słowo po koreańsku, które znacie, to "Samsung", zatem czytanie napisów to obowiązek widza).
Czy zatem warto na "Parasite" poświęcić dwie godziny? Zdecydowanie. To uczta dla mózgu, karmionego smutną papką, którą serwują nam aż nazbyt często kina. Niech i was ogarnie przerażenie, które towarzyszyło widzom dzisiejszego seansu w jednym z warszawskich kin. Warto.