Onet: Awantura o film "Pan T.". Syn Tyrmanda chce pozwać twórców, oni twierdzą, że chce wymusić haracz

Jak podaje Onet, twórcy filmu "Pan T." mają spore kłopoty. Matthew Tyrmand, syn pisarza Leopolda Tyrmanda, oskarża ich o kradzież praw autorskich. Filmowcy bez jego zgody mieli wykorzystać motywy, bohaterów i konkretne sceny z książki ojca "Dziennik 1954". Z kolei twórcy twierdzą, że Tyrmand zmówił się z szefem PISF i chce na nich wymusić niemały haracz.
Zobacz wideo

"Pan T." z Pawłem Wilczakiem w roli głównej wchodzi na ekrany kin 25 grudnia. Produkcja została świetnie przyjęta na licznych festiwalach i zbiera same pochwały. Tymczasem wokół filmu od dłuższego czasu narastają kontrowersje. Film wyreżyserował Marcin Krzyształowicz na podstawie scenariusza Andrzeja Gołdy. Matthew Tyrmand uważa, że twórcy dopuścili się kradzieży praw autorskich i dóbr osobistych, bo wykorzystali bez jego zgody twórczość i dorobek jego ojca, Leopolda Tyrmanda. Twórcy odpowiadają, że "Pan T." jest co najwyżej wynikiem inspiracji twórczością pisarza, a Tyrmand na inspirację nie musi się zgadzać. 

"Pan T.". Matthew Tyrmand: Uważam, że mam dość poważne podstawy, by mieć opinię, że skradziono mojemu ojcu tę historię

Matthew Tyrmand w rozmowie z dziennikarzami Onetu oznajmił, że ma "poważne podstawy" do tego, by uznać, że scenariusz filmu "Pan T." przedstawia historię "skradzioną jego ojcu". Jest tak, ponieważ nikt się do niego nie zgłosił o udzielenie praw autorskich, a do tego sam musiał dopytywać o treść scenariusza. Producent zapewniał, że to nie jest opowieść o Leopoldzie Tyrmandzie, czerpiąca z jego pisarstwa. Jeszcze w czasie, kiedy film powstawał, syn pisarza uznał, że produkcja jednak jest ekranizacją "Dziennika 1954" i dlatego też chciał mieć wpływ na jej kształt:

Powiedziałem im, że skoro opierają się na pamiętnikach mojego ojca, to ja chcę mieć wpływ na kształt tego filmu. Miałem dość okłamywania mnie. Oni to zignorowali, więc osobiście poszedłem do ich biura. Pan Boliński [producent - przyp. red.] stwierdził, że nie bazują na 'Dzienniku', ale równocześnie zaoferował współpracę.

Młody Tyrmand uważa też, że po obejrzeniu filmu w reżyserii Krzyształowicza część widzów może dojść do wniosku, że jego ojciec, Leopold Tyrmand, podpisał papiery zatwierdzające współpracę z Urzędem Bezpieczeństwa. W "Panu T." jest bowiem scena, w której bohater podpisuje po przesłuchaniu kwit zobowiązujący do dyskrecji. Młody Tyrmand uważa też, że film został przemontowany w taki sposób, by uniknąć zbieżności z tekstami i życiorysem jego ojca. Dodaje też, że gdyby poproszono go o zgodę na ekranizację "Dziennika", z radością by się zgodził:

Wielka ironia polega na tym, że z radością zawarłbym z nimi umowę, gdyby przeszli przez dobrze ugruntowane kanały prawne i uzyskali licencję w honorowy sposób. Byłoby to kosztem znikomym i symbolicznym, ponieważ byłbym podekscytowany, że jest producent chcący przenieść pamiętnik na duży ekran. Zamiast tego… cóż, smutne jest to, że tak się dzieje, ale prawa nadużywane muszą być chronione.

Póki co pozwu w sądzie jeszcze nie złożył, trwają negocjacje. Gdyby do tego doszło, byłby to największy proces o prawa autorskie w historii polskiej kinematografii.

Twórcy "Pana T." odpierają zarzuty: Pracowaliśmy nad scenariuszem trzy lata, "Dziennik 1954" jest afabularny, a Matthew Tyrmand zmyśla

Marcin Krzyształowicz i Andrzej Gołda, twórcy "Pana T.", oraz producent Jarosław Boliński upierają się, że chcieli wyjść Matthew Tyrmandowi naprzeciw. Według nich pełnomocnicy Tyrmanda widzieli film, zrobili notatki i na tym poprzestali. Krzyształowicz twierdzi, że nie mogli się dogadać ze spadkobiercą pisarza, bo nie istniały ku temu żadne powody. Reżyser tłumaczy:

"Dziennik 1954" to pasjonujący utwór, ale nie wyobrażam sobie filmu zrobionego na jego kanwie. A "Pan T." to integralne, autorskie dzieło filmowe z trzyaktową konstrukcją i punktami zwrotnymi. Z wymyślonymi postaciami, dialogami, intrygą obyczajową i kryminalną. "Pan T." w zapisie scenariuszowym jest zrobiony według podręcznikowych zasad. Ta praca zajęła trzy lata i u wszystkich, którzy się znają na kinie i literaturze nie budzi żadnych wątpliwości co do tego, kto jest jej autorem.

Z uwagi na niejasną sytuację z prawami autorskimi, "Pan T." nie otrzymał dofinansowania z PISF-u ani z Łódź Film Commission, o które ubiegali się filmowcy.  Radosław Śmigulski, prezes PISF-u, powiedział Onetowi, że mediował między stronami i liczył na ugodę, ale wszystko skończyło się fiaskiem:

Twórcy nie wykupili praw do "Dziennika 1954". Czy musieli to robić? Nie mnie to oceniać. Nasi prawnicy ocenili, że jeśli dojdzie do procesu między stronami tego sporu, to może dojść nawet do zablokowania dystrybucji "Pana T.". Gdybym jako dyrektor podpisał z twórcami umowę i przekazał im środki, a sąd uznałby, że złamali prawo, mógłbym naruszyć ustawę o finansach publicznych. Na coś takiego w sposób oczywisty nie mogłem sobie pozwolić.

Twórcy "Pana T." rzekomo ubiegali się o interwencję w ministerstwie kultury, a nawet u samego Jarosława Kaczyńskiego. Bliski współpracownik prezesa PiS-u twierdzi, że do biura nie wpłynęło żadne pismo, ale Krzyształowicz, Gołda i Boliński nie dementują doniesień o kontakcie z Kaczyńskim.

Panowie wysuwają dosyć daleko idące wnioski co do działań Matthew Tyrmanda i Radosława Śmigulskiego. Są zdania, że szef PISF-u i syn pisarza sprzymierzyli się przeciwko nim w celu wyłudzenia honorarium za prawa autorskie. Kamil Turecki i Janusz Schwertner, autorzy tekstu Onetu, wspominają, że w rozmowie z twórcami "Pana T." pod adresem Tyrmanda i Śmigulskiego padły nawet zarzuty o wymuszanie "haraczu" w wysokości 1 mln zł. 

Onet: Komunikat, według którego fabuła "Pana T." "nie ma nic wspólnego z żadną biografią", nie wytrzymuje zderzenia z rzeczywistością

Turecki i Schwertner obejrzeli "Pana T." i uważają, że "komunikat, według którego fabuła 'nie ma nic wspólnego z żadną biografią', nie wytrzymuje zderzenia z rzeczywistością". Dziennikarze dopatrzyli się w filmie prawie identycznych wydarzeń i tekstów, co w książce "Dziennik 1954". Punktują podobny czas akcji, styl ubioru Pana T. i jego sytuację życiową. Wymieniają m.in. zdjęcie nowojorskiego hotelu na ścianie w mieszkaniu głównego bohatera, prośbę o napisanie przez Pana T. dla magazynu krajoznawczego tekstu pt. "O Leninie w Poroninie" czy wątek balu dziennikarza, na który bohater udaje się ze swoją kochanką.

Znajomo wyglądają również inni bohaterowie, np. filmowy Kazik do złudzenia przypomina opisywanego przez Tyrmanda dziennikarza Kazimierza Koźniewskiego. Turecki i Schwertner dodatkowo podają, że w "Panu T." pojawia się scena niemal żywcem wyjęta z "Dziennika". Chodzi o rozmowę pisarza z sąsiadem na temat szczoteczek do zębów. Pan T. mówi znajomemu, że one też mogą inspirować i wpada w rozważania na temat związków komunizmu z zębami:

Komunizm jest przeciw zębom. Spójrzmy na fakty: w Polsce nie wytwarza się normalnych szczoteczek, tylko takie, które ranią dziąsła. Żeby czyścić zęby zgodnie z instynktem samozachowawczym trzeba kupować je u pokątnych sprzedawców, a one skąd je biorą? Z przemytu. Ludzie ryzykują ciężkie wyroki, żeby przewieźć do Polski kawałek nylonu. I za to żądają równowartość 10 obiadów w pracowniczych stołówkach.

Dziennikarze Onetu cytują fragment "Dziennika": 

Komunizm jest przeciw zębom. (..) Spójrzmy na fakty. W Polsce nie wytwarza się szczoteczek do zębów, które mogłyby być pomocą, ratunkiem, podtrzymaniem zębów. Produkuje się takie, które po kilku dniach używania musi się wyrzucić, aby uniknąć poranienia dziąseł. Aby czyścić zęby zgodnie z instynktem samozachowawczym, trzeba nabywać amerykańskie szczoteczki do zębów u pokątnych sprzedawców. Skąd je mają? Z paczek od amerykańskich krewnych, ale – uwaga! – także ze szmuglu. (…) Ludzie ryzykują wyroki więzienne (…), by w tajemnicy przed władzami przetransportować do tego kraju kawałek nylonu (…). I za to żądają w pełnym tajemnic procederze handlowym po czterdzieści złotych od sztuki! Czyli równowartość czterech przyzwoitych obiadów w pracowniczych stołówkach.

Podczas konferencji towarzyszącej projekcji "Pana T." na 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni scenarzysta Andrzej Gołda zarzekał się:

Pisząc pierwotny scenariusz, ja to musiałem wszystko wymyślić. I wcale nie zamierzałem zwracać się do Tyrmanda o zgodę, bo polskie prawo autorskie odróżnia utwór inspirowany od adaptacji.

Wtórował mu Marcin Krzyształowicz, który oznajmił: - Usłyszałem, że ja niby bogato i gęsto cytuję "Dziennik 1954" Leopolda Tyrmanda. A w moim filmie z twórczości Tyrmanda nie ma ani jednego słowa. Na tym samym spotkaniu padła wypowiedź, jakoby Radosław Śmigulski chciał "unicestwić ich film". Jak pisze Onet, prezes PISF-u nie odniósł się do tych i żadnych innych oskarżeń.

Więcej o: