"Zenek" to zmarnowana szansa na udany film. Wyszło do bólu nijako [RECENZJA]

Jest mi autentycznie przykro po seansie "Zenka". Reżyser zebrał dobrą ekipę, ładnie dobrał aktorów, dobrze ich sfilmował, dał im kilka ciekawych dialogów, a mimo to całość filmu wyszła jak zupa gotowana na samej wodzie i małej marchewce. Po prostu żal.
Zobacz wideo

Reżyser Jan Hryniak naprawdę bardzo starał się zrobić o biografii Zenona Martyniuka ciekawy, wciągający i familijny film z wysokimi walorami produkcyjnymi. Niestety w tym przypadku chyba potwierdziło się powiedzenie, że dobrymi chęciami jest wybrukowane piekło. A do tego ciągle nie mam pojęcia, skąd się wziął fenomen zespołu Akcent - nie usłyszałam ani jednej piosenki grupy w całości aż do napisów końcowych.

"Zenek". Kolorowy obrazek o niczym 

Trudno mi zrozumieć, co "autor miał na myśli" rozpisując scenariusz i wybierając wątki z życia "pierwszego barda Rzeczypospolitej" dorzucając do tego zmyślone elementy. W ciągu całego filmu przeskakujemy między trzema płaszczyznami czasowymi. Poznajemy Zenona Martyniuka u samego początku kariery, jeszcze kiedy był małolatem w latach 80. Potem - z początkowo mocno niezrozumiałych powodów - przeskakujemy do 2004 i 2020 roku. Co gorsza, wstawki z teraźniejszości są używane tylko po to, żeby uzupełnić luki narracyjne pomiędzy wydarzeniami z lat 80. i 90. a tymi współcześniejszymi, i to w formie czerstwego komentarza nagrywanego jak w serialu paradokumentalnym.

Poszczególni aktorzy są zmuszeni do wypowiedzi przed kamerami fikcyjnej stacji telewizyjnej DISCO REX i widocznie speszeni opowiadają o wydarzeniach, których na ekranie nikt nam nie pokazał. Może to zakłopotanie jest celowo zagrane, a może naprawdę ich też to bolało.

Niemal przez pół filmu oglądamy zmagania nastoletniego Zenona, który bardzo kocha śpiewać, ale najpierw musi przekonać mamę, żeby mu na to pozwoliła. Przełomowy dla niej moment następuje, kiedy chłopak śpiewa w kościele, a wierni szemrają z podziwem między sobą, że to "Zenek od Martyniuków". Dopiero wtedy zgadza się na pierwsze zlecenie dla syna, które okazuje się występem na weselu za skrzynkę wódki. Ale jeśli myślicie, że to był też przełom w fabule, to się mylicie. Kolejnych etapów budowania kariery i coraz większych występów na przestrzeni lat 80. i 90. widzimy bez liku. I ciągle nie wiadomo, co ma z tego wyniknąć. 

W międzyczasie dowiadujemy się też, że nastoletni Zenon kocha cygańską muzykę, którą poznał dzięki Kazikowi, jednemu ze swoich najlepszych przyjaciół - ten zapraszał go do obozowiska na wspólne ogniska i śpiewy. To ważny wątek, bo pokazuje nie tylko część muzycznych inspiracji Martyniuka, ale naprowadza  też na to, jak po latach doszło do dramatycznych wydarzeń, które w fabułę zostały wprowadzone bardzo na siłę. Piszę to, na wypadek gdyby ktoś później próbował zrozumieć, skąd się wzięły trzy wątki czasowe i dlaczego akurat zostały tak dobrane. 

Zmarnowany potencjał

Przykre jest, że naprawdę sympatyczne i dobrze zagrane sceny z młodości Martyniuka zostają najpierw mocno rozwinięte, a później dość nienaturalnie ucięte na rzecz sekwencji z początku XXI wieku. Te także były bardzo zgrabnie zagrane, ale pomiędzy nimi zabrakło jakiegokolwiek sensownego przejścia - poza męczącymi komentarzami z offu.

Dlatego też mam nieodparte wrażenie, że gdzieś w połowie filmu ktoś zmienił pomysł na koncepcję i z przyjaznego filmu biograficznego postanowił ulepić coś na kształt filmu sensacyjnego, przez co sama końcówka z Limahlem wydaje się już wklejona na siłę. Ja rozumiem, że dzięki tej piosence pan Zenon zdobył serce swojej małżonki, ale do wątku sensacyjnego (i to w dodatku "pożyczonego" od Sławomira Świerzyńskiego) pasowało to jak drzwi do lasu.

Wbrew zapewnieniom to nie jest też "rzetelny" film o fenomenie disco polo, ani nawet o fenomenie samego zespołu Akcent. Jak już wspominałam, nie usłyszałam przez cały seans ani jednej piosenki Zenona Martyniuka w całości - raz pojawił się jakiś krótki fragmencik mniej znanego utworu. Przez cały czas Zenek i jego zespół grają niemal wyłącznie covery Boney M, Modern Talking czy Limahla - trudno więc mi po tym filmie wyjaśnić, czym konkretnie wyróżnili się na tle innych zespołów disco polo, które w Polsce lat 90. pojawiały się i znikały jak grzyby po deszczu. Na pierwszy plan wybija za to poczciwość głównego bohatera, który ewidentnie nie zawojował całej Polski swoją charyzmą.

Za to wspaniała była obsada - Jakub Zając, Magdalena Berus, Klara Bielawka, Karol Dziuba, Krzysztof Czeczot, Agnieszka Suchora, Jan Frycz, Roman Gancarczyk, Jędrzej Bigosiński czy Mateusz Król - wszyscy spisali się przednio. Zagrali tak, że trudno mi było nie polubić ich bohaterów, wszyscy mieli w sobie jakiś ciekawy rys, przyciągali uwagę. Ale co z tego, skoro ich wątki jakoś zginęły po drodze w narracyjnym misz-maszu. Uroku im wszystkim dodawały na pewno świetnie dobrane kostiumy, którymi zajmowała się Zofia Komasa - siostra Jana Komasy. Udana była też scenografia Marka Zawieruchy, nic nie brakowało też zdjęciom Bartosza Bieńka.

Bardzo przykro mi więc, że ciężka praca całej ekipy filmowej i aktorów w ostatecznym rozrachunku przepada. Zostaje tylko żal, że nie wykorzystano potencjału, jaki wypracowali. Twórcy "Zenka" chcieli chyba na jednym ogniu upiec zbyt wiele pieczeni, żeby ostatecznie wyszło z tego coś smacznego. W efekcie dostajemy produkcję dramatycznie nijaką, której nijakość po prostu drażni i smuci, bo elementy składowe były naprawdę porządne i prosiły się o lepsze wykorzystanie.

Więcej o: