Przypominamy tekst, który po raz pierwszy został opublikowany w 2020 roku.
"Mimo licznych przyjaciół, jakich miał w Hollywood, Bruce nie zaspokoił jeszcze swych ambicji aktorskich i reżyserskich. Wytwórnie widziały w nim jedynie czołowego instruktora i eksperta od walk wschodnich. Potrafił uczyć wszelkich form walki bronią i bez broni" - pisał o słynnym "Małym Smoku" Roman Polański w swojej biografii "Roman by Polański". Bruce Lee był wyjątkowo amibitnym i utalentowanym człowiekiem.
Już od dzieciństwa grywał w filmach w Hongkongu, miał mistrzowski tytuł w tańcu, a do tego wypracował własny, unikalny styl walki. Do tego posiadał niezwykłe wyczucie tego, jak komponować najlepsze sceny walki. Mimo tego wszystkiego przez długie lata był zakładnikiem uprzedzeń i przekonania hollywodzkich producentów, że Azjaci nie mogą grać głównych ról, bo amerykański widz się z nimi nie zidentyfikuje - nawet w filmie o kung-fu. Nie wiedzieli, jak się mylili.
"Zostanę pierwszym chińskim aktorem filmowym, który zyska międzynarodową sławę. Wkrótce będę większy od Steve’a McQueena" - miał mawiać przekonany o swoim przyszłym sukcesie Bruce Lee. Steve McQueen był zresztą jednym z jego uczniów, podobnie jak Polański oraz Jay Sebring, słynny hollywoodzki fryzjer i były narzeczony Sharon Tate, który został zamordowany przez Rodzinę Mansona razem z nią. To on załatwił Bruce’owi rolę w jego pierwszym większym projekcie. Pokazał Williamowi Dozierowi, producentowi popularnego wtedy "Batmana", nagrania ze swoim nauczycielem. Tak Lee dostał rolę Kato, pomocnika głównego bohatera serialu "The Green Hornet". Choć ten zniknął z anteny po jednym sezonie, miał się okazać w przyszłości kluczem do sukcesu Bruce'a Lee.
Bruce Lee w 'The Green Hornet' fot. ABC Television, 'The Green Hornet' 1966, Domena publiczna
Paradoksalnie, żeby osiągnąć sukces w Hollywood, Bruce Lee musiał wrócić do Hongkongu, z którego wyjechał jako nastolatek, bo rodzice się bali, że zadziorny chłopak skończy w jakimś ulicznym gangu. Zmęczony tym, że amerykańscy producenci woleli zatrudniać go raczej w drugoplanowych epizodach czy jako choreografa walk i instruktora innych aktorów, posłuchał rady znajomego.
Producent Fred Weintraub zaproponował mu, żeby pojechał do swojego rodzinnego miasta i tam zagrał w pełnometrażowym filmie, który będzie można potem pokazać dużym wytwórniom w USA. Lee przystał na ten pomysł. Kiedy się decydował, nie miał jeszcze pojęcia, że serial "The Green Hornet" pod zmienionym na cześć jego bohatera tytułem "The Kato Show", jest tam wielkim przebojem, a on sam stał się gwiazdą. W 1971 roku Lee wrócił na "stare śmieci" i podpisał umowę z lokalną wytwórnią Golden Harvest, której szef, Raymond Chow, miał świetny pomysł, jak wykorzystać popularność aktora wśród chińskiej widowni.
W ten sposób doszło do realizacji "The Big Boss" ("Wielkiego szefa") - Lee po długiej serii epizodów i niezrealizowanych projektów nareszcie zagrał główną rolę. Ponieważ budżet był niski, zdjęcia dla oszczędności kręcono w Tajlandii. Po premierze okazało się, że film z nawiązką zwrócił wyłożone nakłady. Produkcja szybko zdobyła szaloną popularność w Azji, bijąc wszelkie dotychczasowe rekordy tamtejszych box-officów. Rok później na ekranach pojawił się następny film z "Małym Smokiem" - było to "Fist of Fury" ("Wściekłe pięści"). Film pobił rekordy swojego poprzednika - zarobił 100 mln dolarów. Na bazie tych sukcesów Lee wynegocjował nową umowę z wytwórnią, a w międzyczasie założył swoją własną firmę producencką Concord Production Inc. do spółki z Chowem. Nareszcie mógł decydować w pełni o tym, co zaprezentuje na ekranie.
Jego pierwszym samodzielnie stworzonym filmem była "Droga smoka", często też nazywana "Powrotem smoka". Bruce Lee miał tu duże pole do popisu - był producentem, reżyserem, choreografem walk, no i do tego zagrał główną rolę. Dzięki temu, że miał decydujący wpływ na kształt filmu, zaprosił do udziału w zdjęciach młodego Chucka Norrisa. Panowie poznali się jeszcze w latach 60. na jednym z pokazów sztuk walki. Noriss miał już wtedy na koncie kilka zwycięstw w mistrzostwach świata w karate, sam też prowadził szkołę sztuk walki (on także uczył Steve'a McQueena, który nakłonił go do zajęcia się aktorstwem). Bruce i Chuck się zaprzyjaźnili, przez kilka lat wspólnie trenowali. Lee jako producent o nim nie zapomniał, dzięki czemu w "Drodze smoka" możemy oglądać ich bardzo widowiskowy pojedynek.
To filmowe starcie uważane jest za jedną z najlepszych scen walki w historii kina. Widzowie byli oczywiście zachwyceni, dość powiedzieć, że "Droga smoka" zarobiła na całym świecie 130 mln dolarów. Jeszcze w 1972 roku Lee zaczął zdjęcia do kolejnego filmu, który jego firma realizowała do spółki z Golden Harvest. "Gra śmierci" to miał być kolejny popis jego umiejętności. Nie tylko grał w nim główną rolę, napisał scenariusz, stworzył choreografię do pojedynków, doglądał też scenografii, oświetlenia planu i pracy operatorów. Nagrał już nawet kilka scen walki, w tym pojedynek z mierzącym 218 cm wzrostu amerykańskim koszykarzem Kareemem Abdul-Jabbarem.
W międzyczasie jednak wytwórnia Warner Bros. zachęcona wynikami finansowymi "Drogi smoka", zaproponowała bardzo kuszący układ. Chodziło o główną rolę w filmie "Wejście smoka" - miała to być pierwsza wspólna produkcja amerykańskiego studia oraz należącego do aktora Concord Production i Golden Harvest. Takiej okazji nie można było przegapić - prace na planie "Gry śmierci" wstrzymano, a Lee w lutym 1973 roku zaczął kręcić swój ostatni w życiu film.
Zdjęcia do "Wejścia smoka" skończyły się w kwietniu. Już na planie dało się zauważyć, że intensywny wysiłek dał się Lee we znaki. W krótkim okresie schudł około 10 kg. Na to nakładały się też dość wredne warunki klimatyczne w Hongkongu - wysokim temperaturom towarzyszy tam wyjątkowo duża wilgotność powietrza. Nikt jednak nie przypuszczał, jak duże będzie mieć to znaczenie w najbliższej przyszłości.
Pierwszy bardzo wyraźny sygnał, że z Brucem Lee nie dzieje się dobrze, pojawił się 10 maja 1973 roku. Tego dnia temperatura wynosiła około 28 stopni Celsjusza, a powietrze niemal się kleiło od wilgoci. Bruce Lee zjawił się wtedy w nagrzanym studiu filmowym, żeby nagrywać dialogi do filmu. W trosce o jakość dźwięku wyłączono w budynku klimatyzację. Nic dziwnego, że w czasie nagrań Bruce'owi zrobiło mu się duszno i dostał silnego ataku migreny. Prawdopodobnie zażył wtedy woreczek nepalskiego haszyszu. Nie pomogło - aktor się wywrócił, trzeba było mu pomóc wstać. Kiedy wrócił do studia, nastąpił kolejny, jeszcze silniejszy atak. Lee zaczął się dusić, pocić, potem trząść w epileptycznych drgawkach i zwymiotował obiad. Kiedy nareszcie zabrano go do szpitala, przebadało go aż czterech lekarzy. Jeden z nich stwierdził, że nastąpił u niego obrzęk mózgu. To było ostrzeżenie, które zostało zlekceważone.
20 lipca 1973 roku termometr wskazywał 32 stopnie Celsjusza, a wilgotność powietrza osiągnęła 84 proc - to był jeden z najcieplejszych dni tego lata. Ponieważ "Wejście smoka" było już gotowe, Lee z entuzjazmem zabrał się za przygotowania do zawieszonej produkcji "Gry śmierci". W tym celu spotkał się na obiedzie z Georgem Lazenbym, który grał Jamesa Bonda w "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości". Lee zaproponował mu rolę w swojej produkcji, bardzo entuzjastycznie zachęcał do udziału w projekcie. Odgrywał przed nim całe sceny, demonstrował elementy pojedynków - był bardzo aktywny. Jednak w ciągu dnia przyznał swojemu partnerowi, Raymondowi Chow, że kiepsko się czuje i chyba jest odwodniony.
Po spotkaniu z Lanzebym zdecydował się odwiedzić aktorkę Betty Ting Pei w jej mieszkaniu - często mówi się, że para miała ze sobą romans. Tam jednak poczuł się naprawdę kiepsko i dostał kolejnego napadu migreny. Betty dała mu aspirynę, a on postanowił się zdrzemnąć - była godzina 19.30. Tego dnia mieli jeszcze razem z Raymondem Chowem spotkać się na uroczystej kolacji z Lazenbym. Lee został u Betty, oni poszli na spotkanie. Kiedy wrócili, już nie reagował na żadne bodźce. By uniknąć skandalu, Chow zadzwonił po karetkę. O 22 w mieszkaniu aktorki zjawili się sanitariusze, którym także nie udało się zreanimować Lee. Aktora zabrano jeszcze do szpitala Queen Elizabeth, gdzie po badaniu aparatem EKG oficjalnie potwierdzono, że serce stanęło. Bruce Lee nie żył, ale jego legenda miała dopiero się narodzić.
Po sekcji zwłok i ogłoszeniu jej wyników wielu ludzi nie było ciągle w stanie uwierzyć, że ten młody (miał niespełna 33 lata), wysportowany mężczyzna, który na macie i ekranie wyczyniał cuda, umarł tak po prostu z przyczyn naturalnych. Bardzo długo lekarze nie byli w stanie stwierdzić, co wywołało śmiertelny obrzęk mózgu. Pojawiły się więc różne szalone domysły. W pierwszej kolejności ludzie mówili, że Lee umarł przez przedawkowanie marihuany, inni twierdzili, że obrzęk mózgu nastąpił w wyniku uczulenia na aspirynę - żadna z tych koncepcji nie była jednak prawdziwa. Mimo śledztwa w sprawie tajemniczej śmierci aktora, dopiero po latach udało się połączyć fakty.
Po niespodziewanej śmierci aktora mediom przekazano tylko, że zasłabł w domu przy swojej żonie Lindzie. Kiedy na jaw wyszedł fakt, że Bruce Lee zmarł w mieszkaniu Betty Ting Pei, zaroiło się oczywiście od plotek. Bulwarowa prasa pisała o przedawkowaniu narkotyków, nadmiernych ekscesach erotycznych, śmierci od erekcji a także, że aktor został zadźgany przez młodych złodziei - pisze dla History.com Matthew Polly. Zrozpaczeni wielbiciele w Kuala Lumpur zrobili nawet demonstrację, na której nosili plakaty z napisem "Betty zabiła Bruce'a", wysyłano jej pogróżki i atrapy bomb.
Wiele osób było skłonnych uwierzyć , że aktora "ciosem wibrującej pięści" zabili mnisi Shaolin czy sekretna grupa mistrzów sztuk walki. A to dlatego, że w swych filmach Bruce Lee pokazywał rzekomo sekretne techniki, które były zastrzeżone wyłącznie dla specjalnie wtajemniczonych osób. Plotka zyskiwała na wiarygodności w świetle opowieści o konflikcie, w jaki Lee popadł z innymi mistrzami kung-fu na początku pobytu w USA. Bo gdy w 1961 roku zakładał swoją pierwszą szkołę sztuk walki, Jun Fan Gung-Fu Institute, złamał kultywowany przez długie lata zwyczaj. Do szkół kung-fu prowadzonych przez Chińczyków w USA, prawo mieli chodzić tylko inni Chińczycy. A Bruce Lee uczył wszystkich chętnych, którzy byli w stanie zapłacić za jego lekcje. O prawo do takiego nauczania stoczył nawet pojedynek z mistrzem stylu Białego Żurawia Wong Jack Manem. Wygrał go, ale tak bardzo był niezadowolony z jego przebiegu, że zaczął na poważnie poszukiwać nowych, skuteczniejszych technik. To zaowocowało długoletnimi poszukiwaniami i wypracowaniem własnego stulu walki Jeet Kune Do. No i właśnie jego autorskiego programu dotyczyła kolejna teoria spiskowa.
Bruce Lee przeprowadził się do USA, gdy miał 18 lat. Po prawej z synem Brandonem (fot. Wikimedia Commons) Bruce Lee przeprowadził się do USA, gdy miał 18 lat. Po prawej z synem Brandonem (fot. Wikimedia Commons)
Bruce Lee miał paść zemstą innych mistrzów sztuk walki, bo chełpił się, że jego system oparty o anatomię, prawa fizyki, a łączący w sobie elementy wschodnich sztuk walki ze sportami takimi jak szermierka i boks, jest najlepszy i najskuteczniejszy ze wszystkich dotychczasowych. Inna teoria mówiła, że za tajemniczą śmiercią aktora stoją triady z Hongkongu - wiele przecież się mówiło o tym, że Bruce za młodu był awanturnikiem, który szwendał się po ulicach miasta w poszukiwaniu zaczepki i bójek. Chińska mafia miała go zabić, bo odmówił płacenia haraczu za ochronę. Ponoć sam Chuck Norris tłumaczył śmierć przyjaciela złą reakcją środka przeciwbólowego z zażytym przez niego antybiotykiem.
Były też dużo bardziej szalone koncepcje - nawet takie, że ciągle żyje. Niektórzy twierdzili, że "Mały Smok" zmarł na atak serca na planie filmowym, inny uważali, że tak naprawdę został postrzelony. Inni twierdzili, że zabiło go złe feng shui, a jeszcze inni mówili wprost o klątwie ciążącej nad jego rodziną - mieli ją rzucić chińscy kupcy. Zresztą ta koncepcja wróciła ze zdwojoną siłą, kiedy równo 20 lat po śmierci Bruce'a Lee na planie filmu "Kruk" zginął jego syn, Brandon. W 1993 roku został śmiertelnie postrzelony podczas kręcenia sceny napadu.
Jak się później okazało, broń była naładowana ślepymi nabojami, jednak w lufie przypadkowo został pocisk po kręconej kilka dni wcześniej scenie z użyciem amatorskiej amunicji szkolnej. Przerobiono ją z prawdziwej amunicji poprzez wysypanie prochu, czyli ładunku miotającego. W trakcie kręcenia scen z pozrowanymi wystrzłami jeden z pocisków opuścił łuskę i utkwił w lufie broni używanej jako rekwizyt.
Wielbiciele Bruce'a Lee twierdzili, że ta tragedia została zapowiedziana jeszcze w filmie "Gra śmierci", który reżyser Robert Clouse dokończył już po śmierci Bruce'a Lee, inni dodawali, że to przez klątwę nad mężczyznami z rodziny Lee.
A jak było naprawdę? Okazuje się, że to ciągle trudno ustalić z całą pewnością. Patolog Michael Hunter twierdzi np., że Bruce Lee umarł z powodu przełomu nadnerczowego wywołanego przez nadmierne zażywanie kortyzonu - ten związek chemiczny często stosowany jest jako środek dopingujący. Z kolei Matthew Polly, autor skrupulatnej biografii "Bruce Lee - życie" z 2018 roku, po rozmowach z wieloma lekarzami podaje nieco mniej kontrowersyjną wersję wydarzeń. Jego zdaniem przyczyną zgonu był udar cieplny.
Pisarz wskazuje, że mniej więcej w czasie, kiedy skończyły się zdjęcia do "Wejścia smoka", Bruce Lee poddał się operacji usunięcia gruczołów potowych spod pach - jego zdaniem włosy źle wyglądały na ekranie. Nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że tym samym pozbawił swoje ciało ważnego sposobu regulacji temperatury. Do obrzęku mózgu często dochodzi w przypadku ciężkich udarów cieplnych. A osoby, które przejdą jeden taki atak, są dużo bardziej podatne na następne. Udar cieplny jest też najczęstszą przyczyną śmierci sportowców w okresie letnim - po latach to wytłumaczenie dla śmierci Bruce'a Lee wydaje się faktycznie najbardziej prawdopodobne.
Dopiero po gigantycznym sukcesie "Wejścia Smoka" filmy walki stały się w USA naprawdę popularne - zanim nie pojawił się Bruce Lee w USA ten gatunek za bardzo nie istniał. To dopiero "Mały Smok", jak go często nazywano, wprowadził do nich nową jakość. Dzięki wieloletniej pasji do tańca, Bruce Lee jak nikt rozumiał, że to, co sprawdza się w czasie turniejów czy ulicznych bójek, niekoniecznie dobrze wygląda na ekranie. Kiedy więc tworzył choreografie do filmów, bardzo dbał o to, by ruchy były płynne i lekkie - dlatego tak wielu filmowców zwracało się do niego o pomoc.
Roman Polański co prawda w latach 70. nie miał już najlepszej relacji z Brucem Lee - po brutalnym morderstwie Sharon Tate przez chwilę podejrzewał, że to właśnie były instruktor jego żony ją zamordował, co oczywiście nie miało nic wspólnego z prawdą. Po sukcesie ostatniego filmu Lee odnotował jednak w swojej biografii: "Pewnego popołudnia poszedłem sam na 'Wejście smoka' Bruce'a Lee. Przed kinem kłębił się tłum - film miał olbrzymie powodzenie, ale Bruce, który właśnie zmarł w Hongkongu na wylew, już nigdy miał się tego nie dowiedzieć. Widziałem w tym trafny komentarz do obyczajów Hollywood i przeznaczenia w ogóle. Pamiętam beznadziejne wysiłki Bruce'a, żeby się przebić na ekran, pamiętam, jak napisał mi w liście: 'Gdyby kiedyś przyszła ci ochota zrobić głęboki film o sztuce walk wschodnich...'. Teraz już nie żył, a producenci, którzy tak długo traktowali go z pogardą, zgarniali miliony".
Kim był Bruce Lee, wiedzą dzisiaj nawet ludzie, którzy ani razu nie widzieli żadnego z jego legendarnych filmów. Miał wpływ nawet na polską popkulturę lat 80., choć "Wejście smoka" przywędrowało do naszego kraju kilka lat po światowej premierze. To dzięki niemu powstała postać Franka Kimono, tak pysznie kreowana przez Piotra Fronczewskiego, który radośnie śpiewał 'Nie rycz mała, nie rycz. Twoje łzy mi lecą na koszulę z napisem: King Bruce Lee karate mistrz!".