List otwarty Anny Paligi o przemocowych zachowaniach wykładowców w Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. L. Schillera w Łodzi wywołał duże poruszenie w środowisku filmowym i artystycznym. Absolwentka łódzkiej filmówki podała w piśmie przykłady nadużyć: profesorowie mieli swoich studentów gryźć w ramach demonstrowania "porządnej gry", bić tak mocno w twarz, aż leciała krew z nosa, zmuszać do rozbierania się w czasie egzaminów czy wulgarnie wyzywać. Z jednej strony absolwentkę prestiżowej uczelni popierają młodzi aktorzy i aktorki, tacy jak Maria Dębska, Zofia Wichłacz czy Dawid Ogrodnik, dzieląc się doświadczeniami nie tylko z tamtej szkoły, z drugiej w ramach obrony kolegów - wykładowców pojawiają się osoby zarzucające Annie Palidze chęć wypromowania się na skandalu. Do tej pierwszej grupy dołączają nie tylko kolejni aktorzy, ale także m.in. reżyserzy, tacy jak Piotr Domalewski i Jędrzej Michalak, z którym rozmawiamy.
W Gazeta.pl angażujemy się w sprawy społeczne - dlatego teraz piszemy o problemie przemocy w szkołach aktorskich. Strajkowaliśmy razem z polskimi kobietami po wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Edukujemy w sprawach społeczności LGBT+ i dbamy o nasz język. Gazeta.pl staje i będzie stawać w obronie mniejszości i tych, którzy nie mogą bronić się sami (więcej w naszej deklaracji).
Jędrzej Michalak: Przede wszystkim jestem bardzo wdzięczny Ani Palidze za to, co powiedziała, że znalazła siłę, żeby to opisać. Odkąd to się stało, nie mogę spać, te wszystkie emocje i sytuacje, których doświadczyłem; słowa, które usłyszałem, do mnie wracają. Nie byłem przy tych sytuacjach, które Ania wymienia, ale mam pełne przekonanie, że mogły się wydarzyć. Wydaje mi się, że na reżyserii jest dość podobnie jak na aktorstwie - z tą różnicą, że nigdy nie słyszałem o przypadkach przemocy fizycznej. Ale przemocowe zachowania psychiczne w pewnym sensie były na porządku dziennym - i tu nie chodzi o większość wykładowców, bo większość była naprawdę okej. Jak wszędzie, są wykładowcy lepsi i gorsi, bardziej i mniej utalentowani, tak jak zresztą studenci, ale byli też tacy, którzy nas dręczyli.
Problemem były zawsze egzaminy z filmów. Zacytuję tutaj słowa jednego z wykładowców, który powiedział, że to są "polowania, na których myśliwi sami do siebie strzelają". Egzaminy polegają na tym, że pokazujemy nasze filmy w sali kinowej i po trzech filmach jest obrona, na której jest około 15 profesorów. I zaczyna się prześciganie się, kto w bardziej elokwentny sposób wyszydzi film. Czasem mieliśmy poczucie, że dostaniemy dwóje, bo tak po nas jechali, ale dostawaliśmy 4,5 - po prostu okazja, żeby zabłysnąć przed kolegami, była dla niektórych profesorów nie do odpuszczenia, podczas gdy dla większości studentów reżyserii to są przeżycia graniczące z traumą. Do tego, co to tak naprawdę było, dochodzi się po czasie. Ja skończyłem szkołę w zeszłym roku i myślę, że co najmniej połowa moich znajomych absolwentów jest dziś w terapii, gdzie często poruszane są właśnie tematy egzaminów i niektórych zajęć.
To jest właściwie wpisane w DNA wydziału reżyserii - część wykładowców mówiła nam wprost, że musimy mieć twardą skórę, dlatego oni nas niszczą, i jak to przejdziemy, to już sobie poradzimy w trudnym życiu filmowca. A my w to wierzyliśmy. Tam uczą wybitne postacie, reżyserzy filmów, które kochamy, fantastycznych spektakli teatralnych, więc moc autorytetu sprawiała, że jako studenci np. niejednokrotnie śmialiśmy się na zajęciach, kiedy profesor strzelał uwagi w stylu "komuś macica wyschła". Braliśmy w tym udział, nie tylko nie protestując, ale choćby właśnie przez ten śmiech.
Wiesz, ja ciągle myślę o tych sytuacjach, w których nie reagowałem, w których brałem udział, bo wpajano nam, że jak nam to nie pasuje, to jesteśmy mięczakami i się nie nadajemy do zawodu. Przez miesiąc byłem na wymianie w szkole filmowej w Brukseli i dziwiło mnie tam to, że studenci mają przyjemność z robienia filmów, że w weekendy kręcą sobie jakąś scenkę. Pamiętam, że po powrocie wszedłem na kampus w Łodzi i miałem wrażenie, że wszyscy pod nosem mamroczą: "Jezu, ale ch*jowy film robię", "Straszne gówno robię, ale ten obok mnie to robi jeszcze większe". Nieświadomie tkwiliśmy w atmosferze niskiej samooceny, ciężaru, bo nie wyobrażaliśmy sobie, że może być inaczej, że da się uczyć tworzenia sztuki w sposób nieprzemocowy, bo to dużo trudniejsze. Nauka w sposób przemocowy jest jak upuszczanie krwi, żeby wyleczyć przeziębienie.
W świecie filmowym w Polsce jest bardzo trudno powiedzieć coś, co się nie podoba większości, bo ryzykuje się wtedy tym, że nie zrobi się filmu. Gdybym ja napisał scenariusz i chciał zrobić film, to decyzję o tym tak naprawdę podejmą wykładowcy - reżyserzy z Łodzi czy Katowic albo ludzie, którzy ich znają. Łatwo jest podpaść, bo mówimy o naprawdę wąskim gronie - lista osób zasiadających w komisjach PISF-u, do których złożenie wniosku byłoby bez sensu, w przypadku gdyby się komuś podpadło na uczelni, jest naprawdę długa. To mocno blokuje zmiany.
Wiążę duże nadzieje z nowymi władzami uczelni. Wiem, że szczególnie wśród absolwentów jest w tej chwili pospolite ruszenie, teraz piszą, co przeżyli na konkretnych zajęciach i egzaminach. Przez ostatnie dni ze znajomymi sami z siebie pisaliśmy maile do pani rektor. Liczę na to, że ta komisja antymobbingowa spokojnie rozważy głosy z obu stron i że odbędzie się to poza mediami. Tu nie chodzi o publiczny lincz, tylko o to, żeby nikt już więcej nie został potraktowany w ten sposób. Mimo trudnych emocji jestem dobrej myśli - czasy się zmieniają, ludzie zaczynają mówić, władze mają chyba poważne podejście do sprawy.
Jędrzej Michalak - reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, absolwent reżyserii na Wydziału Reżyserii Filmowej i Telewizyjnej w Szkole Filmowej w Łodzi oraz prawa na Wydziału Prawa i Administracji na Uniwersytecie Warszawskim; edukator filmowo-teatralny; asystent Jana Jakuba Kolskiego przy filmie "Ułaskawienie".