Lance Henriksen: Starość nie jest dla mięczaków [WYWIAD]

Większości kojarzy się pewnie z kultową już postacią androida Bishopa z serii o "Obcym", a w kinie akcji zwykle grywał złoczyńców. Tymczasem dziś, przekroczywszy osiemdziesiątkę, Lance Henriksen w filmie "Jeszcze jest czas" Viggo Mortensena tworzy wielką rolę dramatyczną. - Viggo dał mi niezły wycisk! - mówi w rozmowie z Gazeta.pl.

- Widziałem wiele naprawdę dobrych filmów o demencji, ale z większością z nich mam taki problem, że właściwie żaden nie oddaje tego, co sam przez lata obserwowałem - mówił Gazeta.pl Viggo Mortensen, scenarzysta i reżyser "Jeszcze nie czas". W roli swojego sędziwego filmowego ojca obsadził Lance'a Henriksena. Produkcja od 31 marca jest dostępna w serwisach VOD. 

Zobacz wideo "Jeszcze jest czas" - zwiastun filmu Viggo Mortensena

Viggo Mortensen dla Gazeta.pl: Zacząłem pisać ten scenariusz po śmierci mojej mamy >>

Anna Serdiukow: Chodzą słuchy że realizując "Jeszcze nie czas" rozważał pan zakończenie kariery!

Lance Henriksen: Viggo dał mi niezły wycisk! Zresztą jako debiutujący reżyser też wielokrotnie mamrotał pod nosem formułki typu: "w co ja się wpakowałem?", "na co mi to było...". Raz staliśmy na zewnątrz, paliliśmy, była późna noc, czekał nas kolejny dubel bardzo trudnej sceny. Rozmawialiśmy - wciąż tak sądzę - szczerze, patrząc w przestrzeń, w pustkę przed nami. Viggo rzucił: "chyba kończę z kinem...". Potwierdziłem że ja również. Tylko kiedy osiemdziesięciolatek składa takie deklaracje na nikim nie robi to wrażenia!

Dlaczego realizacja tego filmu była aż tak trudna?

Z wielu powodów. Scenariusz wymagał od nas osobistego zaangażowania. Zawsze angażujesz prywatne emocje, przynajmniej ja tak mam, tyle że tym razem historia opowiadała o ludziach, których każdy z nas mógłby znać. Bohaterowie filmu to postacie realne, prawdopodobne, wiarygodne. Trudno było mi schować się za rolą: grany przeze mnie Willis jest mniej więcej w moim wieku. Jego relacje z bliskimi są trudne, on sam choruje, stając się coraz bardziej niedołężnym człowiekiem. Samotność staje się nieznośnym elementem życia. Willis jest wściekły, czuje zbliżający się kres. Przez całe życie dyktował warunki innym, teraz musi się podporządkować, tym bardziej że ciało, pamięć, wszystko wokół robi mu wspak. Odchodzenie, starość, zdecydowanie nie są dla mięczaków...

Z jednej więc strony była ta rola, która w jakimś sensie mogłaby portretować i moje życie. Choć mam wspaniałe relacje z bliskimi i jestem na co dzień już raczej spolegliwym typem, jak również, póki co, cieszę się dobrym zdrowiem, to z pewnością jesień życia - a na takim etapie egzystencji jestem - skłania i mnie do bilansów. Willis mi to uświadomił.

Viggo Mortensen nie tylko zadebiutował jako reżyser, jest też autorem scenariusza.

Ale nie jest to historia autobiograficzna, choć, fakt, po części opowiada o jego rodzinie: rodzicach, którzy się rozstali, braciach, którzy tym zdarzeniem zostali naznaczeni na zawsze. "Jeszcze nie czas" to zapis emocji i napięć, jakie zachodzą w rodzinie, gdy ta przestaje nią być - ulega pewnym transformacjom, procesom, dekonstrukcji. Dla Vigga to dość osobista wypowiedź, tym bardziej nie chciałem go zawieść. To po drugie, a po trzecie, Willis - nie bójmy się tego powiedzieć - jest absolutnie irytującym, nieznośnym, konserwatywnym, nietolerancyjnym, zgorzkniałym typem. Udusiłbym go gołymi rękoma, gdyby przyszło mi z nim spędzić dziesięć minut. A jednak, ma swoje racje. I gdy tak na spokojnie zastanowiłem się nad jego życiem i nad tym dlaczego stał się takim a nie innym człowiekiem, nie mogę pozostać obojętny wobec dramatu tego mężczyzny: jego samotności, leków, wściekłości, tęsknot.

To opowiedzmy co nieco o samym filmie.

Film ma dwie osie narracyjne: Willis, w związku z pogarszającym się stanem zdrowia, ze starej, rodzinnej, ale już opustoszałej farmy, przeprowadza się do domu swojego syna, Johna [w tej roli Viggo Mortensen - przyp. red.]. To nieznana, dziwna i obca mu przestrzeń, w której nie może się odnaleźć, bo choć syn stara się stworzyć wszystkim godne warunki do życia, Willis nie potrafi wejść w nową rzeczywistość. Wszystko go drażni.

Konserwatysta trafia do domu dwóch gejów wychowujących adoptowaną córkę o azjatyckim rodowodzie.

Mogło być gorzej? Nie mogło! [śmiech] Film w warstwie samego przesłania - czyli opowieści o tym, że każdy z nas może żyć jak chce i z kim chce - również stanowił dla mnie ważny aspekt całej aktorskiej roboty. To afirmacja wolności, tolerancji, wyrażająca wszystkie hasła, pod którymi z całą pewnością i ja i Viggo się podpisujemy: jesteśmy równi i mamy te same prawa odnośnie wyznania, preferencji seksualnych, sposobu i stylu życia. Oczywiście świat nie jest uczciwym, sprawiedliwym, dobrym i bezpiecznym miejscem. Dyskryminacje, opresja, agresja są wpisane w naszą codzienność. Dlatego tak ważne jest, aby za sprawą działań - czasem małych, czasem artystycznych, o większym zasięgu - uświadamiać ludziom elementarne prawdy. Nasz film niesie ze sobą pewną prawdę, fundamentalne przesłanie, które miejmy nadzieję, nie jest zbyt nachalne. A przy tym jest czytelne.

Jakub Żulczyk Żulczyk: Wiem, kto złożył donos. Stan oskarżenia to nie świadczenie komercyjne

Wracając do Willisa...

Willis rzeczywiście nie może się odnaleźć w liberalnym świecie syna. Mój bohater już nawet nie pamięta, że sam prosił o pomoc - teraz czuje się przede wszystkim wykarczowany z korzeni. Z ziemi, z tego czym nasiąkał przez lata. Trafił do miasta, a jego życie do wzgórza, przestrzeń, lasy, konie, wolność. Dom jest gdzie indziej.

Tyle, że tego domu już nie ma...

No i właśnie, tu wkracza druga płaszczyzna narracyjna, bo opowieść o budowaniu wspólnego życia przez Willisa i Johna, obraz ich codzienności naznaczonej burzliwymi rozmowami i próbą naprawy stosunków, przeplata się z retrospektywnymi sekwencjami z przeszłości: to wyimki rozmów, echa zdarzeń, jakieś skrawki z życia tak Willisa jak i Johna. Te fragmenty dotyczą również czasu sprzed urodzin Johna, kiedy jego rodzice dopiero budowali wspólną przyszłość. Często zapominamy, jako dzieci, że ci, którym zawdzięczamy przyjście na świat, mieli się wspaniale przed naszymi narodzinami: pewnie uogólniam, ale nasi rodzice to ludzie z krwi i kości, którzy, na pewnym etapie życia mieli bardzo osobiste marzenia, plany, ambicje - rodzicielstwo, choć z pewnością wszystko zmienia, redefiniuje sensy i priorytety, ale nie określa nas i nie definiuje jako ludzi tak w stu procentach.

"Jeszcze nie czas" ukazuje trudne relacje syna i ojca, zderzenie dwóch światów, dwóch różnych perspektyw - politycznych, obyczajowych, emocjonalnych - ale też zestawia początki rodziny, czas dzieciństwa, snucia planów na przyszłość z tym momentem, kiedy nastaje kres wspólnoty: nie chodzi tylko o zerwane więzi, chodzi o zgodę na to, by odpuścić.

Absolutnie się z tym zgadzam: odpuścić i nie zmieniać bliskich, pozwolić im na bycie tym, kim chcą być. Nie tyczy się to tylko dzieci, ale i starych, niedołężnych, niesamodzielnych rodziców. Wszyscy byśmy chcieli, aby nasi bliscy zachowali sprawność fizyczną i umysłową do końca swoich dni. Marne szanse. To jest prawdziwy sprawdzian dla tolerancji i miłości bezwarunkowej.

A wracając jeszcze do odpuszczania i zgody - kluczowe jest, by ludzi nie starać się przemodelować na wersje nam odpowiadające. Ludzie są jacy są. I tyle. Mądrość to świadomość, że nie mamy prawa wymagać od kogokolwiek by zmienił się, aby nam było wygodniej, lepiej, czy tylko dlatego że jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Ludzie odchodzą, również w sensie emocjonalnym - oddalają się od siebie z różnych przyczyn. O tym też jest nasz film, trzeba pogodzić się z upływem czasu i transformacją układu sił w rodzinie. Trzeba umieć wybaczyć rodzicom, także po to, by móc iść dalej.

Czuł pan, że to wielka, dramatyczna rola?

Czułem, że to coś innego. Oto szansa przede mną: dziadek taki jak ja nie dostaje propozycji zagrania dziadka na bujanym fotelu z kotem w nogach... Willis to wojownik. Można się z nim nie zgadzać, można nim gardzić - wyrządził przecież wiele krzywd i nie przepraszał za nie - tym bardziej to wyzwanie grać kogoś takiego mając prawie setkę na karku!

Rafał Brzozowski Rafałowi Brzozowskiemu kontrowersje nie przeszkadzają. "Złośliwe uwagi będą zawsze, ale poczekajmy do występu"

Wraca pan do filmów, do ról?

Nieczęsto. Nie ma miesiąca, żebym nie otrzymał propozycji wzięcia udziału w zlocie fanów "Obcego". Android Bishop to wciąż żywy w świecie popkultury bohater, który w sposób szczególny wpisał się w dzieje kina. Ludzie wysyłają mi koszulki, plakaty, płyty do podpisania. I choć dla wielu na zawsze pozostanę tylko Bishopem, aktorem zaledwie jednej roli, realizacja tego filmu, czy raczej filmów, to dla mnie ogrom wspomnień, anegdot, radości. A proszę też pamiętać, że kiedy dostałem propozycję zagrania tego bohatera, nie za bardzo było wiadomo, o co chodzi. Informacja brzmiała: "masz zagrać biskupa w filmie science fiction". Więc na zdjęciach próbnych zjawiłem się w sutannie. Taki był ze mnie prymusik.

To musiało być dość zabawne.

Z miejsca dostałem rolę, przy okazji stając się obiektem kpin ze strony producentów. Szybko okazało się w czym rzecz. Sam długo nie mogłem w to uwierzyć, szczęśliwie zrekompensowałem sobie potem własne krzywdy: po tym jak już dostałem angaż, mój agent karnie chodził w tej sutannie przez tydzień.

Dlaczego?

No jak to, to on przekazał mi zaproszenie na pierwsze spotkanie w sprawie filmu z sugestią: "ubierz się może od razu odpowiednio, proszę, załatwiłem ci kostium!".

Dzisiaj prócz aktorstwa zajmuje się pan...

Ceramiką. Uwielbiam to. Wyrabiam misy, talerze, naczynia... To mnie uspokaja, przywraca balans, daje poczucie ciągłości, przynależności, celu. Aktorstwo jest jak rzeźbienie w glinie, tworzenie czegoś nienamacalnego a jednocześnie dość fizycznego, trwałego, a przy tym znowu - kruchego. I tu i tu zostaje jakieś świadectwo, ślad, czy to w postaci filmu, czy w postaci naczynia.

Możliwość i umiejętność wyprodukowania czegoś tak delikatnego, a zarazem wymagającego siły, precyzji, czasu, na obu tych polach, jest wspaniała. To ceramika nauczyła mnie cierpliwości, co przeniosłem na grunt kina. Dała mi też wrażliwość na dotyk, sam proces nadawania kształtu - czemukolwiek - jest wielkim darem. Rzemiosło uczy pokory. Mała rysa potrafi zmienić bryłę; to, co z początku wydawać się może wadą, wcale nie musi nią być... Czym jest piękno, jeśli niczemu nie służy? I czy wszystko musi mieć cel? Być może ma... Mówię to w sensie tak metaforycznym jak i dosłownym... Mieszkam poza miastem, obok domu stoi ogromny warsztat, to w nim spędzam każdą wolną chwilę.

To azyl?

Zawsze nim był. Kino to przygoda, robota, czasem pasja, ale nigdy nie wypełniało mojej codzienności w pełni. Było miejsce na coś więcej. Na samo... bycie, przeżywanie. Nigdy nie wystarczało mi granie, czy może raczej odgrywanie, wcielanie się, bo też to nie film uruchamiał we mnie refleksję dotyczącą świata czy ludzi, a przede wszystkim doświadczanie. Mogę zagrać epizod i nie widzę w tym ujmy - zarabiam i już. Tak samo jak nie każda filiżanka musi być idealna. Czy praktyczna. Może na przykład przywoływać wspomnienia... Robię naczynia i tak sobie myślę o świecie, ale też nie za często i nie za mocno. Wolę słuchać wycia. 

Wycia?

Codziennie wieczorem pod moje gospodarstwo przychodzą kojoty. I wyją. Czasem chwilę, czasem całymi godzinami. To jest nieporównywalne z niczym... Ten krzyk to pełnia, pustka, zgroza i siła egzystencji. To jej esencja, bezcelowość i nadrzędna wartość. Tylko tyle i aż tyle. Cóż począć, trzeba tego wysłuchać. Jeśli one muszą wyć, to znaczy że to jest potrzebne światu. I myślę sobie, że każdy z nas ma w sobie to zwierzę. Jednak gdyby przyszedł czas weryfikowania hierarchii na świecie, to te kojoty i ten ich skowyt przetrwają. Cała reszta niekoniecznie.

Więcej o: