"Teściowie" to taki film, który wyglądał obiecująco tylko choćby dzięki nazwiskom Mai Ostaszewskiej, Izabeli Kuny, Marcina Dorocińskiego i Adama Woronowicza. To zacna drużyna fachowców, którzy naprawdę wiedzą, co robią i raczej nie zgodziliby się zagrać w czymś, co jest zwyczajnie nędzne, ale za to opłacalne. Moja intuicja okazała się słuszna, bo, razem z debiutującym w fabule reżyserem Kubą Michalczukiem, ci wyśmienici aktorzy wysmażyli smaczną komedię, która z jednej strony bawi, z drugiej zostawia trochę materiału do przemyślenia. Ale po kolei.
Jeśli zwiastun ci się nie wyświetla, kliknij tutaj.
Na samym wstępie kamera wędruje po sali weselnej i hotelu za Małgorzatą (Maja Ostaszewska) i Andrzejem (Marcin Dorociński) - rodzicami pana młodego, który swoją narzeczoną porzucił dosłownie przed ołtarzem. Razem witają zjeżdżających się coraz tłumniej gości, próbują też jednocześnie jakoś ogarnąć organizację wydarzenia i porozmawiać ze sobą o tym, co się właśnie na ich oczach stało. Gorączkowo biegają po obiekcie, wypalają nerwowo kolejne papieroski w niedozwolonych miejscach, wydzwaniają do syna i muszą odpowiadać na niewygodne pytania. A kiedy zjawiają się rodzice panny młodej (Izabela Kuna i Adam Woronowicz), sytuacja robi się jeszcze bardziej napięta. Bo jakoś się trzeba w obliczu takiego "kwasu" dogadać.
'Teściowie', reż. Kuba Michalczuk Fot. Next Film
Nie bez znaczenia jest to, że obie rodziny pochodzą z różnych światów. Małgorzata i Andrzej to ludzie zamożni, obyci w świecie, a Wanda i Tadeusz całe życie o przetrwanie musieli walczyć i nie narzekali na nadmiar gotówki. Nie ulega też wątpliwości, że wszyscy oni swoje dzieci kochają - winą za ślubną katastrofę obwiniają więc tę drugą stronę. Na początku oczywiście jeszcze starają się trzymać pozory, ale im więcej upływa czasu i więcej wychylonych zostaje kieliszków wódki, tym więcej brudów i pretensji wychodzi na jaw. A dodajmy, że pomiędzy kolejnymi potyczkami rodziców poznajemy też coraz więcej rodzinnych sekretów, które pomagają zrozumieć ich poszczególne reakcje. Tak w skrócie przedstawia się fabuła.
Maja Ostaszewska w wywiadzie udzielonym jeszcze w trakcie zdjęć do filmu z rozbawieniem powiedziała, że wszyscy ci bohaterowie są okropni, a cała fabuła odsłania dużo polskiej dulszczyzny. Trudno mi się z nią nie zgodzić. Jej Małgorzata jest zapatrzoną w synusia despotyczną mamusią, która nie przyjmuje do wiadomości, że mógłby zrobić coś nie tak. Do tego jest nieco nadęta, a Ostaszewska cudownie to pokazuje: co ciekawe, rys komiczny wydobyła ze swojej roli dzięki temu, jak poważnie do niej podeszła.
Zresztą cała obsada zagrała tutaj ludzi z krwi i kości. Nikt się tutaj nie zachowywał karykaturalnie, jeśli coś było w nich śmiesznego, to ich zachowanie, nie oni sami jako ludzie. I tak też grany przez Marcina Dorocińskiego Andrzej wydaje się sympatycznym facetem z gestem, ale naprawdę ma sporo za uszami. A kiedy traci zimną krew, lepiej uciekać.
Tadeusz (Woronowicz) to dobrotliwy człowiek pod pantoflem żony i z widocznym problemem alkoholowym, a Wanda to na pierwszy rzut oka domowa hetera, wrogo nastawiona do całego świata, co Iza Kuna z wdziękiem i dużym wyważeniem pokazuje. Przyznaję, spodziewałam się, że ta bohaterka będzie bardziej wybuchowa i nieokiełznana, a z kina wyszłam z wrażeniem, że to Maja Ostaszewska tym razem bardziej szalała w stosowaniu ekspresyjnych środków wyrazu. To była pewna niespodzianka, ale bardzo miła. Nie będę ukrywać: obserwowanie starcia ich bohaterek to była czysta przyjemność.
Choć akcja skupia się właśnie na tytułowej czwórce teściów, to drugi plan smacznie uzupełnia ich potyczki. Po drodze nie brakuje też uroczych bon-motów ze strony innych bohaterów. A to ksiądz rzuci zaskakującym jak na księdza stwierdzeniem, a to kucharz obserwujący gości stwierdzi, że śluby to jednak straszny stres, a to stateczna teściowa zaszaleje z młodzieńcem na parkiecie. Dostajemy tu znajomy obrazek, który często jest zabawny, bo jest prawdziwy (choć bolesny). To też całości nadaje uniwersalnego charakteru i sprawia, że każdy może tu znaleźć coś o sobie i swojej rodzinie.
Zanim powstał film, na deskach warszawskiego Teatru Współczesnego wystawiono "Wstyd" w reżyserii Wojciecha Malajkata. To ważne, bo teatralna narracja komedii ma swoją dynamikę - tam najważniejsze rzeczy często dzieją się w dialogach, które nadają całości wartkiego rytmu. Tak było np. w przypadku "Testosteronu", który z teatru powędrował do kin i podbił serca polskich widzów. I taki rytm można wyczuć też w scenariuszu "Teściów", który w dużej mierze opiera się na rozmowach i kłótniach głównych bohaterów, którzy pochodzą z różnych światów. Oczywiście, to nic dziwnego skoro pisał go Marek Modzelewski, autor sztuki. Ale to wcale nie znaczy, że komedia Michalczuka jest teatralna w drętwym tego słowa znaczeniu.
Producenci "Teściów" podjęli pewne ryzyko, bo powierzyli reżyserię kolesiowi, który wcześniej filmu pełnometrażowego nie robił. Raczej zajmował się reklamą z jednej strony, z drugiej sam też pisał scenariusze i montował krótkie formy. I te doświadczenia ewidentnie mu się przydały, bo choć jego debiut fabularny zbudowany jest na klasycznych fundamentach, to jest jednocześnie bardzo dynamiczny i nowoczesny w formie. A ten efekt uzyskał choćby m.in. dzięki początkowym scenom, które zrealizowane zostały w jednym ujęciu. To było przedsięwzięcie karkołomne, ale zdecydowanie opłacalne. Dzięki sztuczkom operatora akcja także wizualnie jest wartka i naturalnie wciąga w wir wydarzeń, choć chwilami może się zakręcić w głowie. Jak to na weselu bywa.