"Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni" to powiew świeżości w cyklu Marvela. Nie tylko dla fanów Iron Mana i spółki [RECENZJA]

"Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni" to oczywiście obowiązkowa pozycja na liście każdego fana Marvela. Co miłe, ten film całkiem sprawnie wychodzi ze standardowej superbohaterskiej formuły i przyjemnie wprowadza w nową fazę opowieści ze słynnego komiksowego uniwersum. Wydaje mi się też, że także osoby, które z jednej strony wcześniej doceniały filmy takie jak "Hero" i "Przyczajony tygrys, ukryty smok", a z drugiej nie miały problemu z luzackim humorem z "Kung Fu Pandy" i doceniały "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" za klimat, też mają duże szanse dobrze się bawić.

Dużą zaletą tego filmu jest to, że broni się jako osobna i kompletna opowieść. Nie trzeba wcale dobrze się orientować w pozostałych produkcjach z Uniwersum Marvela, żeby ze zrozumieniem i zainteresowaniem śledzić przedstawioną tutaj historię. Oczywiście znajomość filmów takich jak "Iron Man 3" czy "Doktor Strange" pomaga wyłapać konteksty, fajne smaczki i udane żarty, ale scenarzyści prowadzą narrację na tyle przejrzyście, że dużo wywnioskować można po prostu z toczących się dialogów. Co więcej, dzięki wprowadzeniu nowych bohaterów, którzy operują na przestrzeniach wcześniej fabularnie nietkniętych, "Shang-Chi" wprowadza zarazem do całej serii przyjemny powiew świeżości.

Zobacz wideo Marvel pokazał zwiastun "Shang-Chi and the Legend of the Ten Rings"

Marvel, który nie jest standardowym Marvelem

"Shang-Chi" jednocześnie ma zatem te wszystkie elementy, za które tak wiele osób lubi filmy Marvela, a do tego ogrywa historię głównego bohatera i jego misję trochę inaczej niż do tej pory. Poza bardzo efektownymi i pięknie zrealizowanymi scenami pojedynków i pościgów z bajeranckimi układami choreograficznymi, pojawia się odpowiednio dużo wypasionych efektów specjalnych, które bardziej niż w wybuchy idą w stronę budowania mitologicznej rzeczywistości. Reżyser zadbał o odpowiedni balans pomiędzy ironicznymi żartami, psychologicznym budowaniem motywacji swoich bohaterów, rodzinnych rozterek, wartkich pojedynków i w odpowiednich momentach daje widzowi wytchnienie. Nie brakuje tutaj też rozkosznych magicznych zwierzaków rodem z Disneya czy "Gwiezdnych wojen".

Co ciekawe, ten film wydaje mi się głównie opowieścią o rodzinie, która w gratisie posiada magiczne artefakty i imponujące zdolności w zakresie sztuk walki. Scenariusz w dużej mierze bardziej skupia się na relacjach pomiędzy ojcem i jego dziećmi, radzeniu sobie z traumą, żałobą, porzuceniem, a także pokoleniowym konflikcie, w którym młodsze pokolenie buntuje się przeciwko narzucaniu przez rodziców tego, co mają robić w życiu. I to często-gęsto nawet bardziej niż na zwykłym upychaniu spektakularnych scen pojedynków. 

'Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni''Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni' Fot. Marvel Studios

Mamy zatem tutaj zgrabnie i dość wiarygodnie poprowadzoną analizę relacji rodziny, która nie widziała się przez 10 lat. W tym czasie u każdego z nich narastały różne emocje i reakcje: Shang uciekał przed ojcem i tym, kim według niego powinien być - czyli najlepszym mordercą świata. Jego siostra Jiang Li jest na niego zła, bo porzucił ją i zostawił samą z ojcem, który po prostu ją ignorował i na nic nie pozwalał. Bo kiedy Shang na polecenie ojca trenował w pocie czoła, by perfekcyjnie opanować sztuki walki, ona nie mogła tego robić razem z nim. By czegoś się nauczyć, musiała trenować w ukryciu. A  Wenwu - ich ojciec - z kolei z żalu po stracie ukochanej popada w coraz większą paranoję i nie widzi, że zagraża nie tylko sobie i swojej rodzinie, ale też całemu światu.

Film warto obejrzeć choćby dla roli Tony'ego Leunga

Podkreślmy jednak, że sceny pojedynków są naprawdę piękne, a Daniel Cretton naprawdę wykorzystał potencjał swojej obsady. Po pierwsze strasznego Wenwu, który włada po cichu całym światem, zagrał Tony Leung, który obecnie jest jednym z najbardziej znanych na świecie aktorów azjatyckich. Doceniło go też jury festiwalu filmowego w Cannes, które przyznało mu nagrodę za rolę w filmie "Spragnieni miłości". Co ciekawe, w najnowszej produkcji bodaj pierwszy raz w swojej karierze zgodził się zagrać ojca - całe życie tego unikał ze względu na własną historię rodzinną i trudne przejścia z własnym rodzicielem. A zagrał tak, że w wielu recenzjach na zagranicznych portalach pojawia się opinia, że "Legendę dziesięciu pierścieni" warto obejrzeć tylko dla niego. Faktycznie, udało mu się tutaj stworzyć postać niejednoznaczną i wielowymiarową, a na pewno nie karykaturalną, jak to często bywa.

Warto też podkreślić, że na ekranie z wdziękiem przemyka Michelle Yeoh - także jedna z większych azjatyckich gwiazd kina. Międzynarodowa publiczność zna ją doskonale z takich produkcji jak "Jutro nie umiera nigdy" z Piercem Brosnanem, czy legendarnego wręcz filmu "Przyczajony tygrys, ukryty smok" - to on ugruntował jej pozycję gwiazdy. Dużo z tej magii, którą pokazała u Anga Lee zobaczymy także tutaj i jest to przeżycie z gatunku estetycznie fascynujących.

Na ekranie bardzo komplementarny duet tworzą grający główne role Simu Liu i Akwafina. On jest znany z takich produkcji jak "Orphan Black", "The Expanse" czy "Piękna i bestia", a tutaj z gracją podźwignął ciężar, jakim jest tytułowa rola. Jego Shang jest swojskim chłopakiem, dobrym przyjacielem, z którym można pójść na karaoke, który skutecznie przez lata ukrywał prawdę o swojej rodzinie i nadzwyczajnej biegłości w sztukach walki. Pomimo trudnej przeszłości, pozostaje zaskakująco zrównoważony psychicznie i zwyczajnie dobry, choć często słyszy, że marnuje swój potencjał. A grająca jego najlepszą kumpelę Katie Akwafina to kobieta dynamit. Nic dziwnego, że dostała Złoty Glob za rolę w "Kłamstewku"! Tutaj, choć jej bohaterka nie posiada żadnych super-mocy, poza błyskotliwą inteligencją i oddaniem dla przyjaciół, aktorka kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Jej osobowość wystarcza, żeby skupić na sobie uwagę widza - i to też miłe, że w końcu w takim superbohaterskim filmie znalazło się miejsce dla zwykłego zjadacza chleba.

Polskiego widza trochę omija ważny kontekst, w jakim "Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni" wchodzi teraz do kin. Tak jak było w przypadku głośnej "Czarnej pantery" z Chadwickiem Bosemanem w roli głównej, na pierwszy plan wysuwają się tutaj bohaterowie, którzy wcześniej w mainstreamie byli raczej pomijani. To bowiem pierwszy raz, kiedy film Marvela jest w pełni poświęcony bohaterowi o azjatyckich korzeniach. Peter Deburge z "Variety" nawet śmiał się w swojej recenzji, że postać z najbardziej obskurnych komiksów doczekała się naprawdę spektakularnej ekspozycji. Wyszło na tyle "bogato", że widz, który nie zna komiksów, nie ma prawa zorientować się, jak po macoszemu Shang-Chi długo był traktowany. Ta produkcja jest zatem potrzebnym i ważnym krokiem w stronę tworzenia bardziej inkluzywnej i różnorodnej branży rozrywkowej. Na szczęście to nie jest jego jedyna zaleta - to naprawdę kawał przyjemnej rozrywki. Ponad dwie godziny na sali kinowej minęły mi wręcz niespostrzeżenie.

Więcej o: