Fabuła jest prosta: Sam, płatna zabójczyni, chce dopaść grupę, którą wydała na nią wyrok śmierci. A forma jakże efektowna! Z Navotem Papushado rozmawiamy m.in. o kobietach w jego filmie akcji i choreografii scen walki.
Navot Papushado: To prawda, to było dawno temu i to był duży sukces. Dostałem telefon z Los Angeles i tak zaczęła się cała zabawa. Nie zaprzeczam, że podróż w poszukiwaniu nowego materiału trwała długo. Po drodze nie było aż tylu okazji, a przerobiliśmy naprawdę dużo różnych scenariuszy, odbyliśmy wiele spotkań. I towarzyszyło mi uczucie, że odpowiedni projekt czeka ciągle gdzieś za rogiem. To się przedłużało. I co ciekawe, "Zabójczy koktajl" to ostatni scenariusz, który napisałem. Pojechałem do LA tylko po to, żeby uczcić swoje urodziny i zadzwoniłem przy okazji do swojego agenta. Wtedy mu wysłałem ten materiał. Do czasu mojego przyjazdu okazało się, że bardzo dużo ludzi jest nim zainteresowanych i mam kalendarz zawalony spotkaniami. I od tego momentu wszystko działo się bardzo szybko. Najpierw przez cztery lata szukałem, a potem nagle wiedziałem, że nareszcie to mam. Film nakręciliśmy jeszcze przed pandemią.
Są niesamowite! Podziwiałem je z osobna już od dłuższego czasu. Karen grała w "Doktorze Who", "Strażnikach galaktyki", "Jumanji", zrobiła kilka ambitnych horrorów. Przeczytała scenariusz i chciała się spotkać, a ja po spotkaniu już wiedziałem, że koniecznie muszę z nią pracować. Jest jedną z najmądrzejszych, sympatyczniejszych i wspaniałomyślnych aktorek, jakie kiedykolwiek spotkałem. Podobnie było z Leną - ona ma wspaniałą filmografię. Razem mają tak cudowną chemię, to świetnie działa. Teraz trudno mi sobie nawet wyobrazić, że w filmie grałby ktokolwiek inny.
Większość rzeczy była już wpisana w koncepcję, ale dużo rzeczy też wyszło w praniu i zostało dopisanych. Mam taką filozofię, żeby pisać proste scenariusze, które dają dużo frajdy w czasie czytania. Podstawowe założenia tam były, wiedzieliśmy, co Karen będzie musiała zrobić - jak ma uciekać z kliniki, co robić z pistoletami, krzesłami, nożami etc. Ale na papierze nie da się przewidzieć tego, do czego będzie zdolna niesamowita ekipa. Dopiero na planie przekonałem się, do jakich cudów zdolny jest nasz koordynator kaskaderki. Zjawiał się i czasem wprowadzał nawet drobne zmiany, ale one windowały naszą pracę niesamowicie. Mówił nam np., że skoro Karen zna swój układ, to może zrobimy coś ekstra. A kiedy pisałem scenariusz, nie rozpisywałem scen np. pod Michelle Yeoh [grała m.in. w "Przyczajonym tygrysie, ukrytym smoku", "Jutro nie umiera nigdy"], która jest przecież jedną z największych gwiazd kina sztuk walki. Wtedy rozpisywaliśmy sekwencje pod nią, żeby pokazywały cały jej splendor i talent. I tak cały czas dokładaliśmy kolejne nawiązania do różnych klasycznych produkcji.
A, mówisz o scenie walki w jadłodajni. Tak! Była ekstremalnie trudna i skomplikowana w kręceniu, chociażby dlatego, że wymyśliłem ją trochę z przekory. W kinie akcji działo się już tyle spektakularnych rzeczy, że trudno to w satysfakcjonujący sposób przebić. Dlatego sobie pomyślałem, że zamiast robić jeszcze większe BUM, sprawię, żeby to była kameralna i przepełniona emocjami sekwencja. Nasze storyboardy na etapie produkcyjnym były w sumie okropne, a kaskaderzy zrobili z tego coś wyjątkowego. A nie było łatwo. To było 20 osób, cała ekipa filmowa w tym malutkim miejscu w środku gorącego lata - i to bez klimatyzacji. Trwało to w dodatku dość długo, bo za każdym razem trzeba było wstawiać szyby od nowa, a nam zależało na precyzji. Każdy musiał naprawdę dokładnie "wytańczyć" swoje ruchy i trafiać w te same miejsca.
Masz rację. Kiedy coś piszesz, to zakochujesz się w tym bez pamięci i boisz się, że ktoś odrzuci to twoje ukochane dziecko - czy o "Zabójczym koktajlu", czy o "Dużych złych wilkach" mowa. Z drugiej strony, słyszałem w głowie taki cichutki głosik, który mi przypominał, że naprawdę napisałem coś, co ma zupełnie odmienną perspektywę. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że nie jestem pierwszym człowiekiem, który poszedł w tę stronę i stoję na barkach tytanów, którzy przecierali szlaki. Było przecież już tyle filmów akcji z kobietami. Ale w przypadku "Koktajlu" chciałem się przekonać nie tylko, czy ktoś choćby wyrazi zainteresowanie scenariuszem. Chciałem sprawdzić, czy ktoś będzie chciał to ze mną zrobić. Kiedy wysyłałem scenariusz do swoich agentów, mówiłem im, że to prawdopodobnie najważniejsza rzecz, jaką do tej pory napisałem. I zdawałem sobie sprawę, że widzowie i Hollywood nie są przyzwyczajeni do takich filmów, więc pewnie trzeba będzie dołożyć czegoś bardziej znajomego. Jednocześnie byłem i nie byłem zdziwiony pozytywną reakcją na "Koktajl", bo wszystko tak szybko zaczęło się dziać.
To pewnie nie przypadek, że to właśnie europejskie studio Canal zdecydowało się na realizację projektu. Z mojej strony było wiadomo od samego początku, że chcę zrobić najbardziej niebezpieczny, jak się da film, z aktorkami w każdym możliwym wieku. Od razu w scenariuszu też zaznaczyłem, że nie będzie żadnych romansów - ale przyznaję, że nikt mi ani razu nie sugerował, żeby dopisać tam jakiegoś chłopaka. Ludzie, którzy weszli ze mną w ten film, zwłaszcza ci z Canal, od razu kupili koncepcję i wiedzieli, że to jest taka forma, jaka powinna tam być.
Dziękuję, masz rację! Ja sam jestem ich wielkim wielbicielem i codziennie na planie musiałem udawać, że wcale mnie to nie rusza, bo jestem tutaj reżyserem i mam wszystko pod kontrolą. One są tak niesamowite, że ta praca była dla mnie bajecznie prosta. To nie była tylko czysta przyjemność, myślę, że w czasie produkcji stałem się jeszcze większym fanem.
Wszyscy mamy za sobą wyjątkowo paskudny rok i wszystko ciągle się zmienia. Gdybym mógł, uczestniczyłbym w każdej premierze w każdym kraju, każdym mieście i domu np. w USA. Chciałbym siedzieć z widzami i obserwować ich reakcję, bo tym się napędzam. Z drugiej strony to bardzo fajne, że ludzie na całym świecie będą mieli dostęp do mojego filmu, i to w krajach, o których myślałem, że nie uda mi się z "Koktajlem" dotrzeć. Powtórzę jednak, że najbardziej mnie cieszy, że "Koktajl" będzie można obejrzeć w różnych krajach świata - niezależnie, czy to stanie się w domu, czy w kinie z wielkim kubłem popcornu. Jeśli ktoś będzie się czuł bezpieczniej w domu, to niech tam właśnie ogląda.
To świetnie pytanie! Będę miał przechlapane niezależnie od tego, co powiem. Może tylko powiem, że moją najukochańszą książką, do której ciągle wracam, jest "Koniec wieczności" Isaaca Asimova. Teraz kiedy to powiedziałem, ktoś pewnie zwinie mi prawa do ekranizacji sprzed nosa. Nawet nie wiem do końca, co mnie tak do niej ciągnie, ale to wspaniała historia miłosna i świetne sci-fi. Nie jestem jednak pewny, że uratuje świat.