Najprościej chyba będzie opisać wszystko w porządku chronologicznym.
"Żeby nie było śladów" w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego miał premierę w Wenecji i brał udział w konkursie głównym (skończyło się nie na Złotym Lwie, ale jest nagroda niezależnych dziennikarzy). Na czerwonym dywanie przed seansem pozowali fotoreporterom m.in. reżyser, aktorzy i producenci. Marci Meller zwrócił jednak uwagę, że z prawej strony na pokazanym przez niego zdjęciu stoi projektant Tomasz Ossoliński, a nie ma na nim Cezarego Łazarewicza. Zareagował dość ostro, pisząc:
Kogo brakuje na tym zdjęciu? Może się zdziwicie, ale człowieka bez którego nie byłoby tego filmu: Cezarego Łazarewicza, który napisał wstrząsającą, rewelacyjną książkę reporterską „Żeby nie było śladów", na podstawie której zrobiono film. W kółku zakreślony jest projektant mody Ossoliński dla którego znalazło się miejsce na dywanie, ale nie dla Łazarewicza. Pewnie Ossoliński zrobił im kiecki (ale nie Łazarewiczowi, który pożyczał garnitur od kolegi). Łazarewicz tylko napisał książkę dzięki której się dzisiaj pysznią. W ostatniej chwili przypomnieli sobie, żeby w ogóle go do Wenecji zaprosić. Ale przecież nie na czerwony dywan.
Producentów nazwał przy tym "aroganckimi dzbanami", podkreślając, że nie chodzi o osobę Ossolińskiego, ale jego obecność na zdjęciu jest "dowodem na patologię systemu producenckiego".
Temat podchwycił pisarz (i przyjaciel zarówno Mellera, jak i Łazarewicza) Zygmunt Miłoszewski. "Drodzy przyjaciele ze świata filmu – naprawdę? Skoro dzięki naszym pomysłom błyszczycie i opłacacie swoje rachunki, to zadbajcie choć trochę o nas, może wtedy wpadniemy na więcej pomysłów, dzięki którym będziecie mogli pobłyszczeć i opłacić więcej rachunków" - napisał.
Słusznie wywołany do odpowiedzi poczuł się Leszek Bodzak, który z ramienia Aurum Film jest producentem filmu "Żeby nie było śladów". Zasugerował, że Meller jako człowiek związany z przemysłem wydawniczym, niespecjalnie zna się na regulaminach i zasadach panujących w trakcie festiwali filmowych, nie próbował zweryfikować swojej tezy i podkreślił, że Cezary Łazarewicz w Wenecji był jako "jeden z pełnoprawnych członków polskiej ekipy". Zaznaczył, że bezpośrednie zaproszenie od organizatorów festiwalu w Wenecji otrzymały wyłącznie trzy osoby - reżyser i dwójka aktorów, a producent nie ma na to wpływu. Pozostałe osoby mogły pojawić się w Wenecji m.in. dzięki zaangażowaniu produkcji, wsparciu na promocję filmu ze strony Polski Instytut Sztuki Filmowej, a niektórzy uzyskali wsparcie z Instytutu Adama Mickiewicza. Potem napisał:
Na festiwalach takich jak ten w Wenecji nikogo - ani dziennikarzy ani krytyków ani widzów ani fotoreporterów - nie obchodzi nikt inny jak tylko reżyser i aktorzy. To z nimi wszyscy chcą rozmawiać, ich chcą oglądać, słuchać, fotografować.
Potem przeszedł do sytuacji zdjęć wykonanych na czerwonym dywanie. Zaznaczył:
Podczas przejścia czerwonym dywanem ekipa jest ustawiana do zdjęć przez festiwalowych fotoreporterów w konfiguracjach, które oni uznają za stosowne.
"... na jednym lub dwóch ze zdjęć dołączył do ekipy Tomasz Ossolinski! Dlaczego to jest zbrodnia 'aroganckich dzbanów', skoro festiwale to również glamour, feeria barw, niezapomniane stroje? Taki jest ten świat. Nie wiem czy ktoś wypominał Karlowi Lagerfeldowi kroczenie po festiwalowych czerwonych dywanach, gdy ubierał gwiazdy kina i może dla kogoś to jest bezwartościowe, ale dla innych nie. Rozumiem, że po prostu polskiemu projektantowi nie wolno, tak? A już na pewno nie wolno mu być na ŻADNYM zdjęciu kosztem pisarza? Przepraszam, ale dla mnie to abstrakcja' - komentował Bodzak. Podkreślił też, że film to praca "co najmniej setki ludzi".
Wbił też szpilę, pisząc: "O ile wiem wydawnicze bestsellery w Polsce to książki, które sprzedają się w 100-200 tys. egzemplarzy, ale bardzo dobry wynik to już 30-40 tys.? Niech mnie ktoś poprawi, jeśli się mylę. Nie mylę się jednak, mówiąc o tym że ww. wyniki oglądalności dla filmu czy serialu to byłaby po prostu porażka. Tymczasem udany film czy serial jest oglądany przez setki tysięcy, a czasem miliony widzów - jeśli nie w kinie, to na VOD czy w telewizji. Czy pisarze i wydawnictwa na tym nie zyskują, wznawiając swoje książki i budując markę autorów? Czy pisarze i wydawnictwa nie dostają też coraz bardziej znaczących honorariów za nabywane prawa do adaptacji? A może zdaniem Pana Mellera zyskują tylko producenci, bo dostają rzekomo gotowy film w postaci książki, co jest zwyczajną brednią?" i zaznaczając, że na każdym kroku promocji "Żeby nie było śladów" nazwisko Łazarewicza się pojawiało.
W międzyczasie sprawę komentowali m.in. Szczepan Twardoch, Jakub Żulczyk czy Karolina Korwin-Piotrowska, a teraz wpis zamieścił sam Cezary Łazarewicz. "Ja w tym sporze jestem między kawiorem, a salcesonem" - pisze i podaje swoją wersję wydarzeń, krok po kroku. Pisze m.in. o sytuacjach sprzed festwialu, gdy wiadomo już było, że "Żeby nie było śladów" powalczy o nagrody:
Film został wybrany do konkursu głównego festiwalu w Wenecji, gdzie miał mieć swoją premierę. To wielki sukces tego filmu. Wtedy właśnie znajomi zaczęli dopytywać , czy jadę na festiwal. Odpowiadałem, że to nie mój film, że powstał na podstawie książki, a Wenecja jest filmowa, a nie książkowa.
"Marcin Meller i Zygmunt Miłoszewski zobaczyli fotorelacje z festiwalu. Znali kulisy przygotowań i napisali swoje gniewne posty. Wyrażenie 'aroganckie dzbany' w odniesieniu do osób zaangażowanych w produkcję nie powinno było paść w tej wymianie opinii, bo sprowadziło ją na manowce. (Aniu Kot z Aurum Film - uważamy z Ewą, że jesteś jedną z najbardziej profesjonalnych osób, jakie poznaliśmy." - podkreśla, zauważając jednak:
Widac, że jest problem. I wiadomo, że ani Mellerowi ani Miłoszewskiemu nie chodziło o Tomka Ossolińskiego na czerwonym dywanie, tylko o stosunek świata filmu do świata literatury i wzajemnie. Poczytajcie ile wylało się żalu, pretensji, oskarżeń. Myślę, że to dobry moment , żeby zastanowić się nad dobrą praktyką w takich sytuacjach. Może się spotkamy, porozmawiamy i porozumiemy, zamiast dolewać benzyny do ognia, grozić sobie nawzajem i się obrażać?
Meller na Facebooku już za tamto wyrażenie przeprosił, ale zapowiada też, że jutro razem z Miłoszewskim opublikują kolejny tekst, odnoszący się do sprawy.
Wygląda na to, że to jeszcze nie koniec. A przed twórcami jeszcze niejeden festiwal i gala - "Żeby nie było śladów" jest w konkursie głównym FPFF w Gdyni, będzie też reprezentował Polskę jako kandydat do Oscara.