Fani agenta 007 długo musieli czekać na nową odsłonę jego przygód. Z powodu globalnej pandemii koronawirusa premierę "Nie czas umierać" przełożono aż trzy razy. Łącznie poślizg wyniósł półtora roku. Nawet teraz, za trzecim podejściem, maniacy serii do ostatniej chwili drżeli, czy studio znów nie przesunie premiery. Tak się jednak nie stało. Nowy Bond właśnie wchodzi do kin na całym świecie. Co więcej, wynagradza każdy dzień niecierpliwego oczekiwania. Spod ręki Cary'ego Joji Fukunagi wyszło prawdziwe arcydzieło bondowskiego gatunku.
Fukunaga wznawia opowieść tam, gdzie sześć lat temu zostawił nas Sam Mendes. Po rozprawieniu się ze swoim odwiecznym wrogiem Blofeldem (Christoph Waltz), Bond odchodzi z tajnej służby Jej Królewskiej Mości - pamiętacie może, który to już raz? - żeby wraz z ukochaną Madeleine (Léa Seydoux) cieszyć się urokami normalnego życia, którego jako szpieg nigdy nie zaznał.
Zakochani żyją chwilą, odwiedzają cudownie malownicze miejsca - nas zabierają ze sobą m.in. na południe Włoch do pocztówkowej Matery - i planują wspólną przyszłość. Symboliczne jest to, że w Materze zjawiają się podczas lokalnego święta, w trakcie którego mieszkańcy palą zapisane na kartkach papieru dręczące ich demony z przeszłości.
Nie trzeba być brytyjskim superszpiegiem, żeby domyślić się, że zarówno Bond, jak i Madeleine wciąż nie potrafią dojść do ładu ze swoją przeszłością. "Nadal oglądasz się przez ramię" - zaczepnie zauważa ukochana 007, gdy spacerem wracają do swojego hotelu. Bond, oczywiście, zaprzecza, ale już wtedy widz może dostrzec, że ta mocno przerysowana parabola zwiastuje nadchodzące trzęsienie ziemi.
Pierwszy (z wielu) wstrząs przychodzi, gdy Bond idzie symbolicznie spalić kartkę ze swoimi demonami na grobie poprzedniej kobiety jego życia - znanej nam doskonale z "Casino Royale" Vesper Lynd. Potem akcja przyspiesza, a intryga gęstnieje z każdą kolejną minutą. Świat 007 momentalnie wywraca się do góry nogami. Romantyczna sielanka kochanków zostaje brutalnie przerwana, okazuje się, że starzy wrogowie ze SPECTRE nie tylko jeszcze dychają, ale chętnie wysłaliby Bonda na tamten świat i odebrali mu wszystko, co drogie, a tuż za rogiem czai się zupełnie nowy i potężniejszy od poprzednich szwarccharakter w postaci Lucyfera Safina (nagrodzony Oscarem za "Bohemian Rapsody" Rami Malek). Jakby tego było mało, MI6 zapomniało o swoim najbardziej zasłużonym człowieku i jego legendarny numer powierzyło nowej agentce (świetna rola Lashany Lynch).
To za wiele nawet dla twardziela pokroju Bonda. Dlatego emerytowany as wywiadu zaszywa się na Jamajce, gdzie walkę z przestępczym półświatkiem i ratowanie świata z opresji zamienia na łowienie ryb, żeglowanie i - tak, tak - unikanie kłopotów. Od sześciu dekad kłopoty zawsze potrafiły jednak Bonda znaleźć i nie inaczej jest tym razem. Ze szpiegowskiej emerytury ściąga go przyjaciel z CIA Felix Leiter (Jeffrey Wright). Prosi Bonda o pomoc w odzyskaniu śmiertelnie groźnej broni biologicznej nowej generacji o wymownym kryptonimie "Herkules", która wymknęła się z rąk... brytyjskiemu wywiadowi (w "Nie czas umierać" nawet MI6 musi rozliczyć się ze swoimi mrocznymi sekretami). Tym sposobem 007 raz jeszcze rusza na ratunek światu i wypowiada wojnę kolejnej hordzie oprychów. Najważniejszej walki nie stoczy jednak wcale o losy ludzkości i globalny porządek, ale o uratowanie siebie i swoich bliskich.
Fukunaga odświeża więc sporo motywów znanych z poprzednich odsłon serii, zwłaszcza jej craigowskiej części: pokusa normalnego życia, znalezienie prawdziwej miłości, przeszłość bezceremonialnie upominająca się o swoje, ale i widmo globalnej apokalipsy. Wielokrotnie puszcza też oko do koneserów bondowskiego uniwersum, którzy pamiętają nie tylko filmy z Piercem Brosnanem, ale również te z Rogerem Moorem i Seanem Connerym.
Bond jeździ kultowym Aston Martinem DB5 (za kółkiem tego modelu zasiadali wcześniej i Connery, i Brosnan, i sam Craig w "Casino Royale"), bezpieczną przystań znajduje na Jamajce (ukłon m.in. w stronę "Doktora No"), a główny adwersarz superszpiega swoją kwaterę ma na mrocznej i niedostępnej wyspie (znów nawiązanie do pierwszego z bondowskich filmów). Powracają nawet stare, dobre szpiegowskie gadżety, z których Q (Ben Whishaw) naśmiewał się w "Skyfall" ("Czego się spodziewałeś, wybuchających długopisów? Już się w to nie bawimy").
Ale spokojnie, nowe wątki też tutaj znajdziemy. Chociaż precyzyjniej będzie napisać, że to nie tyle nowe wątki, co dopełnienie ewolucji, którą za kadencji Craiga przeszedł najsłynniejszy szpieg świata. Ewolucji zarówno na płaszczyźnie wizualno-technicznej, jak i - przede wszystkim! - w kwestii kreacji postaci agenta 007.
Wizualnie "Nie czas umierać" to perła w koronie bondowskiej serii. 250 mln dol. budżetu bije po oczach niemal w każdej scenie. Mamy tu nie tylko zapierające dech w piersiach krajobrazy, widowiskowe efekty specjalne i balansujące na granicy obłędu wyczyny kaskaderskie, ale także subtelne i klimatyczne zdjęcia (ukłony w stronę Linusa Sandgrena), nieocenioną muzykę hollywoodzkiego guru Hansa Zimmera czy absolutnie zjawiskowy tytułowy kawałek Billie Eilish.
Wielu fanów Bonda bardzo obawiało się, że Fukunaga, pierwszy Amerykanin zasiadający na reżyserskim stołku w ponad 60-letniej historii filmów o Bondzie, padnie przygnieciony ciężarem wyzwania. Obawiano się, czy Bond nr 25 nie stanie się jeszcze bardziej krzykliwy i chaotyczny niż średnio udane "Spectre". Tymczasem Fukunaga zrobił z "Nie czas umierać" rasowy, wielkobudżetowy blockbuster w dobrym tego słowa znaczeniu, jednocześnie nie profanując bondowskiego sakrum i autorskiego wkładu Craiga w rozwój głównego bohatera.
Bo sfera wizualno-techniczna jakkolwiek bardzo ważna, w przypadku filmów o Bondzie nigdy nie będzie ważniejsza od samego Bonda. Wielką zmianą wprowadzoną do świata 007 wraz z Craigiem było uczłowieczenie mitycznego superszpiega. Craigowski Bond wciąż skutecznie rozprawiał się z szemranymi osobnikami wszelkiej maści, ale przy okazji potrafił kochać, cierpieć i wątpić w siebie. Z widowiskowych scen walki wręcz i spektakularnych pościgów (kto pamięta parkourową pogoń po dźwigach budowlanych z "Casino Royale"?) wychodził brudny, zmęczony i pokiereszowany, ale za służbę ku chwale królowej i Anglii obrywał też psychicznie i emocjonalnie. Wszystko to Craig umiał doskonale pokazać na ekranie.
"Nie czas umierać" jest pod tym względem idealną klamrą, spinającą i wieńczącą metamorfozę Bonda w pięciu produkcjach z udziałem Craiga. 53-letni Brytyjczyk idealnie trafił z formą na swoje pożegnanie z postacią pupila MI6. Podczas przeszło dwuipółgodzinnej produkcji niemalże monopolizuje uwagę widzów i prezentuje im swoje bondowskie opus magnum. Z lekkością wytrawnego baletmistrza przechodzi od autoironii, przez humor sytuacyjny (nie ma to jak napić się szklaneczki dobrej whisky w samym środku strzelaniny, prawda?) i czuły romantyzm, po emocjonalną wiwisekcję i rozliczanie się z własnymi błędami, wątpliwościami czy traumami. Jest tak samo wiarygodny jako zapędzony w kozi róg zabójca, oddany obrońca najbliższych i mężczyzna z przeszłością, próbujący wreszcie poskładać w całość swoje życie i uczucia.
Taki właśnie był craigowski Bond - złożony, intrygujący, wiarygodny. Siłą kreacji Craiga była, paradoksalnie, słabość Bonda. Jego ludzka twarz. Jego błędy. Jego wątpliwości. Jeszcze dwie dekady temu bondowskie filmy były wyprane z uczuć i emocji. 007 za czasów Brosnana, Daltona, Moore'a czy Connery'ego był postacią płaską i jednowymiarową. Interesującą, ale nieskomplikowaną. Craig wprowadził Bonda w XXI wiek i zakorzenił w nowoczesności, jednocześnie nie zabijając wizerunku 007 z minionych dekad, w którym zakochali się fani z całego świata. Jedynie nieco go zmodyfikował, dostosował do nowych czasów. W efekcie ostatni film Craiga dostarcza wybornej rozrywki, szczerze bawi, ale też mocno wzrusza. To odejście z wielką pompą. Pożegnanie, którego nie powstydziłby się sam Bond. James Bond.