Adam McKay to niewątpliwie człowiek wielu talentów: odnosi sukcesy jako reżyser, scenarzysta, producent filmowy oraz komik. To, że ma poczucie humoru, jest niewątpliwe. Zaczynał od pisania skeczy dla uwielbianego przez amerykańską publiczność programu "Saturday Night Live". W trakcie wywiadów i konferencji sypie żartami. Potrafi np. z wdziękiem opowiedzieć, że oczywiście bardzo go przejmuje, czy Bennifer (związek Bena Afflecka i Jennifer Lopez) tym razem przetrwa, jednak jako człowiek, który poczuł się społecznie odpowiedzialny, podkreśla, że są ważniejsze rzeczy. Na przykład klimat.
McKay to obecnie jeden z bardziej poważanych w Hollywood twórców. Za scenariusz do "Big Short" dostał w 2015 roku Oscara. Przez ostatnie cztery lata był też producentem wychwalanego pod niebiosa serialu "Sukcesja", który przez wielu krytyków uważany jest za jedną z najlepszych produkcję ostatnich lat. Lubi też eksperymentować. Z Willem Ferrelem odważył się zrobić dla Netfliksa amerykański film o Eurowizji (mnie bawi). Ogólnie się przyjmuje, że to zdolny facet sypiący dobrymi ripostami. Nie dziwota zatem, że udało mu się przyciągnąć oscarową obsadę do swojego nowego projektu: Meryl Streep, Leonardo DiCaprio, Jennifer Lawrence, Cate Blanchett, Mark Rylance. Jonah Hill i Timothee Chalamet swoje pierwsze nominacje do tej nagrody też już mają. Sęk w tym, że to wszystko nie jest gwarancją tego, że każdy bez wyjątku będzie zachwycony tym, co razem zmajstrowali. No bo zebrała się tutaj grupa ludzi zdolnych, bogatych i uwielbianych po to, żeby nas pouczać. A co może bardziej denerwować niż pieszczochy losu przekonane o tym, że mają rację?
"Nie patrz w górę" to film, który pewnie nie powstałby gdyby nie prezydentura Donalda Trumpa. To postać znana z rozlicznych grzechów przeciwko rozumowi i ludzkiej godności. Pomysły takie jak to, że globalne ocieplenie nie istnieje i nie ma czegoś takiego jak kryzys klimatyczny, gwarantują mu szczególne miejsce na czarnych kartach historii. Bo kiedy przywódca najpotężniejszego państwa świata pokazuje, że nie wierzy naukowcom (których nie rozumie), zaczyna się piekielny karnawał i wysyp teorii spiskowych mędrców z Twittera, którzy czują się bezkarni w swojej nieuświadomionej ignorancji. Przez ostatnie lata mieliśmy zatem okazję wyczytać w sieci różne najdziwniejsze koncepcje. Nie jestem więc zaskoczona, że Adam McKay uznał, że wyśmienitą metaforą kryzysu klimatycznego będzie opowieść o tym, że w stronę ziemi zmierza gigantyczna kometa, która niechybnie zabije wszystko i wszystkich na całej planecie.
Rzeczoną kometę odkrywa młoda doktorantka Kate Dibiasky (Jennifer Lawrence), pracująca pod kierunkiem dr Randalla Mindy'ego (Leonardo DiCaprio). Swoim odkryciem szybko dzielą się z NASA. Kiedy okazuje się, że w istocie za pół roku w planetę uderzy mordercza kometa, zostają w trybie ekspresowym wysłani na audiencję w Białym Domu. Ale na miejscu dopada ich brutalna rzeczywistość. Urzędująca prezydentka Janie Orlean (Meryl Streep) i jej asystent (a także syn - w tej roli Jonah Hill) trzymają ich pod drzwiami gabinetu kilkanaście godzin. W międzyczasie Kate odkrywa, że jeden z rządowych notabli kazał jej zapłacić za darmowe przekąski z kuchni i nie może przestać o tym myśleć - a to tylko jeden z pierwszych absurdów, który ją spotka.
Już w trakcie spotkania okazuje się, że pani prezydent - rasowa polityk ze starannie zrobioną fryzurą i paznokciami - bardziej niż tym, że Ziemi grozi zagłada, przejmuje się, że ta informacja kiepsko wpłynie na sondaże i wyniki wyborów. No i do tego nasi naukowcy może i pracują na bardzo dobrym wydziale astronomii w Michigan, ale nie są pracownikami Harvardu, więc to mało prestiżowe i od razu mniej wiarygodne doniesienia. Kiedy więc władze nie chcą nic robić, naukowcy próbują tę informację przekazać w programie telewizyjnym. To też się kończy katastrofą, bo prowadzący są bardziej zajęci sobą i sercowymi rozterkami niezbyt mądrej piosenkarki (tę gra ulubienica publiczności Ariana Grande), niż tym, co ich goście chcą przekazać. Kate dostaje ataku histerii na antenie, co ma swoje skutki. Staje się bohaterką memów i internetowych żartów, co też niszczy jej wiarygodność jako naukowca, jak i wpływa na życie prywatne.
>>> Więcej wiadomościz e świata filmu na Gazeta.pl<<<
Cały film opowiada więc o tym, że ludzie skupieni na takich głupotach jak najpopularniejsze trendy na Twitterze i Instagramie. Politycy są beznadziejni, bo ulegają miliarderom, którzy nie myślą o dobru planety, tylko o własnej kieszeni, a miliarderzy są niebezpieczni, bo zaślepieni władzą, jaką dają im pieniądze, tracą kontakt z rzeczywistością i nie słuchają nikogo poza sobą. A wszyscy powinni zaufać naukowcom.
Kadr z filmu 'Nie patrz w górę'. Na zdjęciu: Jennifer Lawrence (Kate Dibiasky), Leonardo DiCaprio (Dr. Randall Mindy) i Rob Morgan (Dr. Clayton 'Teddy' Oglethorp) Fot. Niko Tavernise/Netflix
Wcale więc się nie dziwię, że produkcja tak wielu krytykom działa na nerwy, choć sama nie czuję się obrażona tym, że film wykorzystuje obscenicznie zdolnych i sławnych, żeby nam wszystkim powiedzieć, że jesteśmy strasznie głupi. Rozumiem zarzuty, że tak poważny przekaz jest spłycony przez komediowe gagi, ale moim zdaniem całość i tak jest zbyt drastycznie realistyczna w tym, jak pokazuje mechanizmy działania współczesnej polityki i mediów. Z perspektywy życia w Polsce, widza, który obserwuje, jak rzeczywistość zaczyna przebijać to, co serwował w swoich filmach Stanisław Bareja, nie czuję się szczególnie wstrząśnięta czy zaskoczona. No i do tego ten film jest w moim odczuciu zbyt skupiony na samym USA, które znowu jest tu pępkiem świata. I do tego z pół godziny za długi.
Pomijając ponury realizm scenariusza, jestem szczerze zauroczona tym, co na ekranie pokazali aktorzy. Produkcję warto obejrzeć choćby po to, żeby zobaczyć, jak hollywoodzka czołówka świetnie się bawi i absolutnie przeistacza w swoich bohaterów. Leonardo DiCaprio jako nieco zahukany naukowiec w sztruksowej marynarce i koszuli w kratę (wszyscy znamy ten typ nauczyciela akademickiego) wygląda trochę jak bliźniak Dawida Ogrodnika z serialu "Rojst'97" i z pełnym oddaniem pokazuje momenty jego załamania nerwowego. Jak zwykle charyzmatyczna Jennifer Lawrence potrafi odpiąć wrotki i dać się ponieść emocjom, kiedy scena tego wymaga, czasami pokazuje, że ma dystans do siebie, a czasem że absolutnie go jej brakuje. Meryl Streep daje trzeźwy i realistyczny obrazek polityka w jednej osobie (choć i tak straszniejsza była Miranda Pristley z "Diabeł ubiera się u Prady"), a Jonah Hill wypada jak trochę bardziej wygadany Bartłomiej Misiewicz lub dowolny inny młody polityk PiS na rządowym stanowisku. Największy zachwyt wzbudziła we mnie jednak Cate Blanchett, która gra tutaj klasyczną amerykańską blond dziennikarkę z zębami białymi tak, że może nimi oślepiać na ulicy. Nie rozpoznałam jej w pierwszej chwili, musiało minąć kilka minut, zanim się zorientowałam, kogo widzę. Moim zdaniem dostała też w tym wszystkim najciekawszą postać do zbudowania i miała najwięcej okazji, żeby się wykazać.
Jako osoba, która lubi się posługiwać społecznym dowodem słuszności, zajrzałam też na stronę Rotten Tomatoes, gdzie filmy oceniać mogą i krytycy i widzowie. Nie powinno chyba mnie dziwić, że kiedy większość krytyków nowym filmem Adama McKaya jest zawiedziona, tak widzowie mają dla niego więcej życzliwości i w stosunku do 55 proc. od dziennikarzy, dają produkcji wyższą ocenę - 77 proc. Zakładam więc, że mają się państwo okazję dobrze bawić podczas seansu.