"Nie ma róży bez ognia", nie ma kabaretu bez Jerzego Dobrowolskiego. "Rozstawiał ten czerwony burdel po kątach"

"To jest opowieść o człowieku, który próbując żyć zgodnie z przepisami, które się na niego coraz bardziej walą i które coraz bardziej go zalewają i niszczą, doprowadza się do obłędu, do katastrofy. A jednocześnie obok niego istnieje drugi człowiek, który żyje z tego, że umie wykorzystać przepisy na swoją korzyść i dzięki temu świetnie prosperuje" - tak o "Nie ma róży bez ognia" mówił Stanisław Bareja. W 47. rocznicę premiery tego filmu wspominamy Jerzego Dobrowolskiego, który odszedł zdecydowanie za szybko.

Władysław Dobrowolski był majorem piechoty Wojska Polskiego i szermierzem, brązowym medalistą olimpijskim, ale mimo szczerych chęci jego syn Jerzy wybrał inną drogę - w 1954 roku ukończył PWST w Warszawie i rozpoczął karierę aktorską. Mimo uwielbienia dla teatru Dobrowolski oddał serce kabaretowi i satyrze, które wciągnęły go niemalże bez reszty.

Zobacz wideo Bareja - kochany przez widzów, nienawidzony przez środowisko filmowe

Koń w partię, a partia w Konia

W 1957 roku Jerzy Dobrowolski wraz z Wiesławem Gołasem, Zdzisławem Leśniakiem, Mieczysławem Czechowiczem i Zbigniewem Bogdańskim założył Kabaret Koń, który od początku istnienia wzbudzał sensację. Skecze, które przedstawiali panowie, uderzały w najczulsze punkty obecnej władzy - kabaretem zainteresowała się przez to depcząca artystom po piętach cenzura. Z czasem teksty Konia były coraz bardziej okrojone, a żart opowiedziany raz, nie miał już prawa bytu i powtórzenia z powodu lustracji. Roman Dziewoński, autor książki "Dla mnie bomba Jerzego Dobrowolskiego", na antenie radiowej Trójki wspominał kiedyś, że pierwszy program Konia został wystawiony na deskach Teatru Narodowego za sprawą jego ówczesnego dyrektora, Erwina Axera.

- Cenzura schlastała, pocięła, powywalała, było tylko kilka prezentacji. Natomiast mniej więcej w rok później, udało się przedstawić Konia - "teatrzyk", wtedy tak to nazywano, na mniejszej scenie Teatru Dramatycznego. Skończyło się tym, że trzeba było przenieść Konia na dużą scenę, bo tak ludzie ryczeli na tej małej ze śmiechu, że zagłuszali to, co się działo na scenie dużej - opowiadał Dziewoński. Jak podkreślał dziennikarz, im popularniejszy był Koń, tym mocniej cenzura obcinała jego spektakle - właśnie dlatego kabaret ten uznaje się za "zaczątek rewolucji", bo "wydawało się, że będzie można".

Koń przetrwał do 1959 roku. Siedem lat później kolejnym przedsięwzięciem kabaretowym Dobrowolskiego została Owca, dla której teksty pisał m.in. Stanisław Tym. Panowie w kwestii krytyki rządzących i ich bezmyślności nie brali jeńców. Sale podczas występów były przepełnione. Zaledwie trzy lata od powstania Owcy władza PRL oficjalnie zakazała jej dalszego funkcjonowania. - To było tak: Jerzy Dobrowolski - zniszczyć! Gdziekolwiek jako ktokolwiek występował - mówił Dziewoński.

"Dzień dobry, jestem z kobry"

Jerzy Dobrowolski swoje skecze realizował również na antenie radia. W latach 1970 - 1972 wraz z Wojciechem Młynarskim i Stanisławem Tymem współtworzył w Trójce "Radiokronikę Decybel". Komentarze dotyczące rządu były ostre jak brzytwa, a towarzyszący im humor — inteligentny i niebanalny. Również pracujący w Trójce Krzysztof Kowalewski wspominał kolegę w książce "Decybel":

On rozstawiał ten czerwony burdel po kątach. Tylko jak on to robił! Do tego dla mnie, może dziwnie to zabrzmi, ale były to psychiczne wakacje. Przez moment mogłem mówić głośno coś, o czym myślałem. Mimo że to czasem było zakamuflowane, ale wiadomo, o co chodzi. I słuchacz wiedział, i my…

Postać Dobrowolskiego była już na tyle znana władzy, że cezura przyglądała mu się również w radiu. W jednej z audycji cyklu "Ludzie Radia" Wojciech Młynarski opowiadał: 

Napisaliśmy razem dwa zatrzymane przez cenzurę scenariusze. Jeden z nich, "Wiesław Gołas show", cenzura zatrzymała dlatego, że wtedy przy władzy był Gomułka i nosił pseudonim "Wiesław". To była dla nas prawdziwa tragedia, że jacyś kretyni, z takich powodów, zatrzymują nam scenariusz.

Z kolei Maria Czubaszek była autorką m.in. słuchowiska radiowego "Na wyspach Hula-Gula", gdzie w jedną z głównych ról wcielił się Dobrowolski. Na łamach książki "Dzień dobry, jestem z kobry, czyli jak stracić przyjaciół w pół minuty i inne antyporady", to właśnie Dobrowolskiemu Czubaszek przypisała zmuszenie jej do chwycenia za pióro. Roman Dziewoński wspomina o niezwykłym talencie kabareciarza do wymyślania haseł, które z łatwością wchodziły do codziennej mowy:

Jerzy Dobrowolski wprowadził do naszego języka bardzo wiele określeń, powiedzonek, które, ze smutkiem to przyznaję, po latach zmieniły autorów. (...) W zamęcie słownym, który powstawał podczas wypraw "Na Wyspy Hula-Gula" i tego wszystkiego, co Maria Czubaszek wymyślała, (...) te "wyprawy" i ich prywatne rozmowy owocowały na przykład tym "dzień dobry, jestem z kobry", "dla mnie bomba".

Niezapomniany Dąbczak

Żywiołem Dobrowolskiego był kabaret, ale na przestrzeni kariery grywał w produkcjach serialowych czy filmowych. W "Rejsie" czy "Poszukiwanym, poszukiwanej" aktorowi przypadły role epizodyczne, jednak w "Nie ma róży bez ognia", choć również nie zagrał roli głównej, udało mu się stworzyć postać kultową.

Głównymi bohaterami są Janek (Jacek Fedorowicz) i Wanda (Halina Kowalska), młode małżeństwo, które otrzymuje, wydawałoby się, atrakcyjną propozycję zmiany lokum. Z ciasnego pokoiku w biurowej willi mają szansę przenieść się do dwupokojowego mieszkania, którego wynajem oferuje im Malinowski (Wiesław Gołas), poprzedni lokator wspomnianego pokoiku. Kiedy Janek i Wanda decydują się na przeprowadzkę, zastaje ich niezbyt miła niespodzianka — niebawem na miejsce przybywa Jerzy (Dobrowolski), były mąż Wandy i z uwagi na absurdalne prawo zastrzega sobie możliwość zamieszkania w jednym z pomieszczeń. 

Tym samym rozpoczyna się ciąg wydarzeń i osób, które przewijają się przez codzienne życie Filikiewiczów. W nadziei, że tak pozbędzie się intruza, Janek sprowadza na miejsce Lusię (Stanisława Celińska), narzeczoną Jerzego. Za nią przybywa jej adorator, Zenek (Stanisław Tym), a zaraz potem ojciec dziewczyny przywozi meble. Gdy na horyzoncie pojawia się szansa na poprawę sytuacji, bo Wanda i Janek nagle wchodzą w posiadanie pozostałych po biurach pokojów w willi, Dąbczak bynajmniej nie odpuszcza.

Do historii przeszły takie powiedzonka Dąbczaka jak "Yogibaboo!" czy "biedny miś". Film pierwotnie miał nosić tytuł "Lawina", w bezpośrednim nawiązaniu do niekończącej się serii problemów, z jakimi mierzą się główni bohaterowie. Również Bareja był bacznie obserwowany przez cenzurę — zmuszony do zmian w scenariuszu, zmienił i tytuł filmu. W pierwotnej koncepcji ojciec Lusi ma problemy z urzędem skarbowym i użyte przez niego w jednej ze scen słowo "domiar", czyli podatek, nakładany uznaniowo właśnie przez ową instytucję, wzbudziło wątpliwości cenzorów. W wyniku wymuszonych zmian powstała scena, w której mężczyzna podpala swoją plantację róż, dzięki czemu Lusia może się ubiegać o meldunek w stolicy.

Początek końca wielkiego artysty

Przepychanki z cenzorami odcisnęły na Dobrowolskim piętno, zduszając zapał twórczy. Jego dotychczasowy dorobek w postaci nagrań został zniszczony w nadziei, że zmusi go to do zaprzestania działalności. Bezsilność wpędziła aktora w nałóg, a alkohol doprowadził do depresji. Według kolegów Jerzy Dobrowolski zawsze był profesjonalny i nigdy nie przyszedł do pracy pod wpływem. "Ostatni okres pojawienia się Dobrowolskiego na estradzie był... smutny. Żaden z jego pomysłów na kabaret nie został zrealizowany. Wspominał o wieku, stanie zdrowia, zmęczeniu" - pisał Roman Dziewoński.

Postępująca choroba wpływała destrukcyjnie na jego karierę, zdrowie i relacje z najbliższymi. Druga żona Dobrowolskiego w książce o życiu i twórczości męża wspomina trudne momenty, kiedy aktor znikał na całe dnie, a niekiedy znajomi odnajdywali go prawie nieprzytomnego. Mimo kilkukrotnych prób zerwania z nałogiem i podejmowania odwyków, jego organizm był wyniszczony od alkoholu i intensywnego trybu życia.

17 lipca 1987 roku Dobrowolski zmarł w wieku 57 lat. Jego nagrobek znajduje się na Starych Powązkach. W jednym z wywiadów Jolanta Zykun, wdowa po aktorze, wspominała: "Pogrzeb miał taki, jakiego by sobie życzył. Chciał, żeby było wesoło. Wydałam majątek, żeby ułożyli go w trumnie na boczku. Poduszeczka, kurteczka, sztruksy, tak jak lubił."

Więcej o: