Po pokazach przedpremierowych i pierwszym weekendzie w kinach w całej Polsce widać już, że żadna polska premiera nie cieszyła się w pandemii takim powodzeniem jak nowy "Kogel-mogel". Czwartą odsłonę kultowej komedii w ciągu pierwszych trzech dni wyświetlania obejrzało dokładnie 290 602 widzów. I to w warunkach reżimu sanitarnego ze wzmożonymi restrykcjami: bez możliwości pochłonięcia popcornu na sali kinowej czy wypicia pół litra słodkiego napoju gazowanego.
Przeczucia nie zawiodły scenarzystki i współproducentki filmu, Ilony Łepkowskiej, która jeszcze przed premierą mówiła:
Myślę, że "Koniec świata, czyli kogel-mogel 4" jest dla nas - zmęczonych sytuacją ciągłych ograniczeń, niepokoju o bliskich, problemów ekonomicznych - dobrą propozycją i mam przeczucie, że będzie się cieszyć powodzeniem
- i tym samym pokazała, że nieźle rozumie swoją widownię. Podobnie zresztą wypowiadała się grająca w jej nowej komedii Anna Mucha, która w rozmowie z Kultura.gazeta.pl podkreślała, że produkcja powstała, jeszcze zanim koronawirus się rozszalał na dobre.
Przypomnijmy, że poprzednią część serii, czyli "Miszmasz, czyli Kogel-mogel 3", obejrzało w 2019 roku w kinach ponad 2,4 miliona widzów. Nie dziwi zatem szybka decyzja o nakręceniu kontynuacji tej historii. Film powstał i trochę poleżakował: rzadko się ostatnimi czasy zdarza, żeby minęło aż półtora roku od zamknięcia zdjęć do premiery. A dzięki temu jest obrazkiem z innego świata, do którego w dobie licznych restrykcji miło po prostu wrócić.
Nowy "Kogel-mogel" jest zupełnie zakręcony, bardzo niepoważny, a chwilami wręcz absurdalny - to tak klasyczna farsa, że aż można się tym zdziwić. Zwłaszcza kiedy jest się przyzwyczajonym do standardowej formuły komedii romantycznej, która "na serio" pokazuje jakieś kawałki rzeczywistości. To nie ten przypadek - tu wszystko jest przerysowane i komediowe, bez pretensji do realizmu.
W skrócie: syn Kasi, Marcin Zawada (Nikodem Rozbicki), zakochany w Agnieszce Wolańskiej (Aleksandra Hamkało) zresojcalizował się zupełnie, zrezygnował z pomysłu na handlowanie marihuaną, prowadzi schronisko dla psów i chce się swojej lubej oświadczyć. Sprawa robi się tym bardziej pilna, że babcia Solska (Katarzyna Łaniewska) wyraźnie się domaga ślubu ukochanego wnusia. Żyjącą "na kartę rowerową" z docentem Wolańskim córką jest zwyczajnie rozczarowana, cała nadzieja więc w Marcinku. Jego plany jednak sypią się jak domek z kart, kiedy w jego życiu zaczyna mieszać rozgoryczona Bożenka (Anna Mucha) - inspektorka nadzoru budowlanego, z którą wcześniej połączył go krótkotrwały romans. Agnieszka go rzuca i znika, Marcin szuka więc pomocy u jej brata Piotrusia (Maciej Zakościelny).
Ilona Łepkowska wyciągnęła słuszne wnioski po premierze poprzedniej części i napisała bardzo przyjemny scenariusz: spójny, zbudowany na jednej osi i z dobrym tempem. Ku mojej wielkiej uciesze zdecydowała się też rozwinąć wątek Piotrusia jako luksusowego i przy okazji bardzo w tym pociesznego utrzymanka swojej majętnej małżonki Marlenki (Katarzyna Skrzynecka), obdarzonej specyficznym, powiedzmy nowobogackim, gustem. Do tego rozkosznego duetu dobrotliwych kochanków odzianych w cętkowane złotem dresy dołożyła trzecią figurę: powracającą z USA po latach mamę Marlenki, Honoratę, którą z nieukrywaną przyjemnością zagrała Dorota Stalińska. Aktorka z ujmującą swadą dziękowała na premierze filmu Łepkowskiej za tak interesująco napisaną postać dla artystki w dojrzałym wieku. Powiadam, prawdą jest, że za mało korzystamy z talentów Doroty Stalińskiej w kinie.
Jej Honoratka to dama w kwiecie wieku, która zdecydowaną większość życia spędziła w USA, seryjnie poślubiając kolejnych majętnych panów. Po powrocie do ojczyzny oznajmia znienacka córce, że przyjechała w końcu zobaczyć swojego korespondencyjnego narzeczonego (Marian Opania) i wziąć z nim ślub. A przy okazji robi szpagaty, minipokazy ekstrawaganckiej mody ślubnej i tak śmiesznie miesza polski z angielskim, że można jej słuchać godzinami.
Bardzo dobrze przy tym wszystkim widać, że aktorzy w większości mieli dziką frajdę z tego, co mają rozpisane w scenariuszu. Marian Opania jako merkantylny narzeczony Leopold Kapusta bawił się jak dziecko - przebrany w kowbojski kubraczek obserwuje zamieszanie w domu Marlenki i Piotrusia ze szczerym rozbawieniem, które widzowi się naprawdę udziela. A do tego rzuca różnymi sucharkami, które robią się zabawniejsze, kiedy np. przypomnimy sobie, że Opania był także lektorem w serialu edukacyjnym "Było sobie życie".
Rozbrajający jest epizod policjanta, byłego ucznia Kasi Solskiej, którego brawurowo zagrał Arkadiusz Smoleński. To tylko kilka minut na ekranie, a mojej mamie zapadł w pamięć, jak mało kto! Karol Strasburger, zupełnie jak w przypadku "Nocy i dni", wcale nie musiał nic mówić, żeby stworzyć wybitny klimat samą swoją obecnością. Do tego Ilona Łepkowska cały czas wychowuje widzów na naród bardziej tolerancyjny i świadomy: nie tylko nabija się z 'sygnalistów', ale też przypomina, że miłość to miłość i dalej ładnie, nienachalnie prowadzi wątek miłości młodszej aspirant Iwony Ząb i byłej macochy głównego bohatera, Mary. Przy okazji też nie odmawia sobie przyjemności rzucania żartami o tym, że mężczyźni to "ślepy zaułek ewolucji", czy też wrzuca wątek mężczyzny tak zdołowanego niepowodzeniami u kobiet, że zaczyna rozważać partnerski związek z bliskim kolegą. I to bez szydzenia, tylko po to, żeby pokazać, że każdy potrzebuje odrobiny uczucia i bliskości drugiej osoby, bo przecież "nie chodzi tylko o seks". Miłe i odświeżające.
Urzekły mnie też różne odwołania do polskiej popkultury przemycone w scenariuszu: czy to w romantycznych scenach z docentem Wolańskim, czy to w rozmowach Marcina Zawady, który namiętnie kocha oglądać "Czterech pancernych", a także serial komediowy "Przygody psa Cywila". Do tej produkcji odwołania w dialogach i żarty pojawiają się kilka razy, więc może zawczasu jednym przypomnę, a innym wyjaśnię: to czarno-biały serial komediowy o psie milicyjnym, który powstał jeszcze pod koniec lat 60. Reżyserował go Krzysztof Szmagier, czyli człowiek, który dał nam później "07 zgłoś się" i zatrudnił Wojciecha Pokorę w roli szwarccharakteru, formalisty porucznika Zubka, który ciągle dybie na tytułowego bohatera. Serial choć propagandowy, to w istocie bardzo urokliwy - tym bardziej więc doceniam zachwyt filmowego Marcina oraz Piotrusia.
Przy tym wszystkim widać też, że nowa reżyserka - Anna Wieczur-Bluszcz - podeszła do całej historii z sercem i otwartą głową. Czuć w tym filmie, że jest zadbany w wielu detalach. Trudno mi nie docenić niezwykle malowniczych zdjęć (lato w Polsce naprawdę może wyglądać tak sielankowo?) czy dokładnie dobranych kostiumów. Marcin, Agnieszka, Kasia, docent Wolański, babcia Solska to przykłady bohaterów ubranych "normalnie" i odpowiednio osadzonych w swoim otoczeniu, ale prawdziwe szaleństwo się zaczyna, kiedy oglądamy Piotrusia, Marlenkę, Honoratę i jej narzeczonego Leopolda czy zeźloną Bożenkę: ich przerysowane, fantazyjne i odważne stroje dużo mówią o tym, jakich grają bohaterów. Warto zwrócić przy tym uwagę na luksusowe wdzianka dla piesków!
Oczywiście nowy "Kogel-mogel" nie jest pozbawiony wad: kilka pierwszych minut jest trochę drętwych, niektórzy z obsady nie wyczuli konwencji, przyznam, że zupełnie nie kupuję wątku romansu Kasi i docenta Wolańskiego, a zakończenie w przypadku np. pani Wolańskiej jest zupełnie nieosadzone w scenariuszu. To samo w mniejszej skali można powiedzieć o umocowaniu w narracji Bożenki, której działania w dużej mierze napędzają akcję, a o której tak naprawdę nie wiemy zbyt dużo. Ale to też nie przeszkadza w tym, żeby się dobrze bawić. Tylko, jak już wspominałam, nie można podchodzić na wstępie do tego filmu zbyt poważnie.
Pamiętajmy również, że to ekranowe pożegnanie z trójką aktorów, którzy zmarli przed premierą: Katarzyną Łaniewską, Pawłem Nowiszem i Krzysztofem Kiersznowskim. No i tak się złożyło, że to pożegnanie bardzo miłe: ich postaci mają w sobie tyle pozytywnej energii, że trudno się do nich nie uśmiechać. I chyba lepiej z widzami pożegnać się nie można.