Po rynku w Krakowie jeździły czołgi, a ludzie wychodzili zapłakani z kina, bo "Marysia sierotka znalazła tatusia"

12 kwietnia 1982 roku na ekrany polskich kin wszedł kultowy dziś "Znachor" w reżyserii Jerzego Hoffmana. Widzowie byli zachwyceni i absolutnie rozkochani w grających główne role Jerzym Bińczyckim, Annie Dymnej i Tomaszu Stockingerze. Ale zachwyty widowni nie znaczyły zbyt wiele dla krytyków filmowych, którzy film traktowali mniej niż pobłażliwe. Anna Dymna wspominała po latach: Usłyszałam, że to gówienko lukrowane dla kucharek.

Tak jak Boże Narodzenie ma "Kevina samego w domu", Wielkanoc - "Potop", tak wielu osobom bez "Znachora" w telewizji trudno sobie wyobrazić święta zaduszne. Wyreżyserowana przez Jerzego Hoffmana ekranizacja powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza na stałe wpisała się w historię polskiej kinematografii. Ba, wystarczy wspomnieć, że mimo upływu 40 lat od premiery dalej przyciąga przed ekrany miliony. Przykładowo w czwartym kwartale 2020 roku na antenie TVP2 obejrzało go 1 395 203 widzów, a w 2012 roku, kiedy "Znachora" emitowało w analogicznym okresie TVP1, śledziło go z kolei 4 094 644 osób - tak wynika z opracowań oglądalności przygotowywanych przez KRRiT.

Zobacz wideo Anna Dymna wspomina swój pierwszy finał WOŚP

"Znachor" kochany i znienawidzony

Ludzie pokochali ten film od początku - w zależności od źródeł podaje się, że w kinach zobaczyło go od 5 745 627 do 6 485 388 widzów. A to czyni "Znachora" jednym z najczęściej oglądanych w kinach w latach 80. produkcji filmowych. Zajmuje w zestawieniu miejsce 10., i to biorąc pod uwagę także tytuły zagraniczne takie jak "Wejście smoka", "Klasztor Shaolin" czy dwie pierwsze części przygód Indiany Jonesa. Film oglądał się także w krajach byłego ZSRR, Skandynawii (m.in. Szwecji) i krajach Azji. Hoffman wręcz wspominał w jednym z wywiadów, że obsada jeździła z filmem po całym świecie i cieszyła się na miejscu bardzo ciepłym przyjęciem. - Traktowali ich jak bohaterów - podkreślał.

Więcej informacji ze świata na stronie głównej Gazeta.pl

Anna Dymna, w przygotowanym przez Izabelę Bojarewicz-Liber dokumencie wspominała, że tak jak widzowie byli zachwyceni, tak krytycy zniesmaczeni:

Pamiętam, że kiedy była premiera, to nie było dobrych recenzji. Usłyszałam, że to gówienko lukrowane dla kucharek. Kałużyński chyba coś takiego napisał. Ale jednak w tym filmie było coś takiego, że kiedy był stan wojenny, to w maju czołgi jeździły po rynku w Krakowie, a ludzie zapłakani wychodzili z kina, że Marysia sierotka znalazła tatusia

"Był pan chłopcem szalenie utalentowanym i doszedł pan do sławy, forsy i szacunku: czy nie mógłby pan również zrobić wartościowego filmu?" - w istocie napisał rozżalony filmem krytyk Zygmunt Kałużyński. Inne recenzje pamięta też sam reżyser, który jeszcze w 2007 roku w wywiadzie dla Kino Polska opowiadał:

Krytyka rzuciła się na mnie, bo jeśli melodramat i jeśli "Trędowata" to z przymrużeniem oka. Dlaczego? Uważałem, że jeśli robimy film o miłości, o ludzkich uczuciach, to dlaczego mamy do siebie mrugać czy trzymać jakąś figę w kieszeni?

Podkreślił wręcz:

Nie należy śmiać się z uczuć, które są nieśmiertelne i przetrwały wszystkie systemy, wszystkie ustroje. Od zarania dziejów po dzień dzisiejszy, różne kostiumy, obyczaje, prawa moralne - miłość przetrwała
 

Ta recenzja ukazała się w piśmie "Nurt" z 1982 roku i wcale nie była aż tak zjadliwa, jak może się wydawać. Czytelnicy mogli w niej przeczytać: "Była u nas taka moda, by stare, drugorzędne teksty literackie podawać figlarnie, z dystansem, z przymrużeniem oka. Otóż Jerzy Hoffman tekst Dołęgi-Mostowicza potraktował możliwie poważnie, a aktorzy się nie zgrywają. Dzięki temu z tej melodramatycznej opowieści o lekarzu, co stracił pamięć, udało się realizatorom wydobyć wiele blasku. Otrzymaliśmy melodramatyczną wersję opowieści o ludzkiej dobroci i szlachetności uczuć, o sprawiedliwości. Film Hoffmana sugestywnie przypomina nam starą prawdę: że przeznaczeniem kina nie stało się tłumaczenie kamienia filozoficznego, lecz niezmienne przypominanie prostych prawd egzystencjalnych w świeżym emocjonalnie ujęciu".

Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina.

Jerzy Płażewski w "Rzeczpospolitej" z kolei stwierdził, że reżyser bardzo skutecznie tworzy kino komercyjne:

Hoffman jest jednym z dwóch-trzech polskich reżyserów, który bez żenady dąży do sukcesu kasowego (vide jego 'Pan Wołodyjowski', 'Potop', 'Trędowata'). Nie widzę w takim nastawieniu nic zdrożnego, przeciwnie, sądzę, że w kinematografii polskiej mogłoby być ono znacznie bardziej rozpowszechnione [...]
Na biegłości warsztatowej reżyserowi nie zbywa. Drugie sięgnięcie po bestsellery Tadeusza Dołęgi-Mostowicza 'Znachora' z 1937 i 'Profesora Wilczura' z 1939 r. dokonane zostało fachowo. [...] któż bowiem nie lubi zwycięstwa szlachetności, miłości dozgonnej i na dodatek triumfu zracjonalizowanej nauki nad znachorskim zamawianiem

Hoffman z kolei podkreślał, że wbrew przesłaniu książki, film został bardzo ciepło przyjęty przez zwolenników alternatywnego leczenia: "Bińczycki stworzył tak wspaniałą postać, jego charyzma była tak ogromna, że tym filmem zdobyłem sobie przyjaciół wśród lekarzy zwolenników niekonwencjonalnej medycyny, których w tym czasie nawet zwalczano".

Dlaczego ludzie tak pokochali "Znachora"?

- Tajemnica tego filmu polega na tym, że każdy człowiek - nawet najgorszy - gdzieś tam w środku chciałby być lepszy czy szlachetniejszy - tłumaczył po latach Jerzy Hoffman i podkreślał, że "Znachor" "jest literaturą lepszą od "Trędowatej". - Najmocniejszą jego stroną jest właśnie szlachetność bohatera, do której widz tęskni i to, że po wyjściu z kina przynajmniej kilka minut czuje się lepszy. Emanuje z tego filmu dobro. Wkoło szalały wichry historii, rozpalone do białości namiętności polityczne, a myśmy żyli w innym świecie - podsumował już po latach.

 

Co ciekawe, Jerzy Bińczycki nigdy nie ukrywał, że nie lubi kina i najbardziej ceni teatr. Był człowiekiem bardzo skromnym, uważał wręcz, że kamera go po prostu nie lubi i zwyczajnie szkoda na niego taśmy. Faktem jest, że Hoffman nie raz podkreślał, iż w tytułowej roli nie jest w stanie sobie wyobrazić żadnego innego aktora niż on. Inaczej było w przypadku Tomasza Stockingera, który ledwie trzy lata wcześniej skończył aktorskie studia. W roli hrabiego Leszka Czyńskiego reżyser początkowo widział swojego ulubieńca, Daniela Olbrychskiego. To się nie udało, ale z perspektywy czasu - naprawdę trudno żałować.

Bo czy Olbrychski byłby w stanie z takim romantycznym wdziękiem wejść do pokoju z gigantycznym pękiem róż, rzucić je na ziemię, paść na kolana i tak rzewnie się rozpłakać w ramionach Anny Dymnej? Z całym szacunkiem, ale to na pewno nie byłoby to samo.

Nie ma zdjęć bez róży

Pamiętajmy, że zdjęcia do "Znachora" skończyły się ledwie dwa miesiące przed wprowadzeniem stanu wojennego w Polsce. A to oznaczało jedno - trudności z aprowizacją. I tak też z powodu jednej z najbardziej romantycznych scen w całym filmie (a przy okazji także w polskim kinie), omal nie zerwano zdjęć do "Znachora". Róże były niezbędne, a do tego musiały być piękne i musiało być ich dużo. Tymczasem rekwizytorowi udało się w Bielsku, w którym wtedy ekipa pracowała, znaleźć tylko pięć lichych, malutkich róż.

Stockinger wspomina, że oczy Hoffmana natychmiast nabiegły krwią. Sam reżyser wspominał, że powiedział: "Zdjęcia zostaną zerwane, albo będą takie kwiaty, jak trzeba". Stockinger opowiadał więc, że ostatecznie po kwiaty z Bielska pojechali taksówką do Warszawy, bo tylko tam na bazarze na Polnej były upragnione róże. "Fortunę to kosztowało" podkreślał aktor i dodał, że dopiero kiedy reżyser zobaczył, że kwiatów jest odpowiednio dużo, oznajmił, że można kręcić.

Hoffmanowi naprawdę bardzo zależało na każdym detalu. Opowiadał w 2007 roku: "Dekoracja wnętrza chaty całkowicie odwzorowana była na autentyku (...) Chcieliśmy zrobić wtedy film absolutnie realistyczny i umiejscowiony bardzo konkretnie w realiach przedwojennych Kresów, a właściwie w części białoruskiej. Myślę, że mogłoby się to dziać do niedawna jeszcze nawet gdzieś na dalekiej Białostocczyźnie". Śmiał się też wtedy, że w kryzysowych czasach widzowie tak chętnie chodzili na seanse po to, żeby się napatrzeć, chociażby na jedzenie:

Proszę sobie wyobrazić, jakie wrażenie robiły wtedy kartacze przywiezione aż z Ełku. Bo tam była pani, która fantastycznie je robiła. Skwierczące skwarki - w salach kinowych tak się czuło przełykanie śliny. Nie były to czasy najobfitsze w jedzenie. To i szynka jedzona przez Daniela w 'Potopie', to robiło w Polsce wrażenie absolutnie piorunujące
Więcej o: