Za nowego "Thora" Waititi zbiera małe gromy. Po piętach depczą mu fani "Gwiezdnych Wojen"

Taika Waititi ma niełatwe zadanie. Musi przebić samego siebie. Wielu fanów MCU uważa adaptację "Thor: Ragnarok" za jedną z najlepszych. Sam Waititi też żartuje, że żałuje, iż wyszła tak dobrze. Faktycznie, oczekiwania wobec "Thor: Miłość i grom", który dziś ma premierę, są spore. Pierwsze recenzje - choć dobre - pokazują, że krytycy chcieli więcej. Na fali powrotu na ekrany Natalie Portman, reżyser naraził się zaś fanom "Gwiezdnych wojen". Bo zapomniał o czymś bardzo ważnym.

Nie będę ukrywać, że dopóki za reżyserowanie marvelowskiego "Thora" nie wziął się Taika Waititi, seria - mimo że zacnie obsadzona - była dla mnie wielkim rozczarowaniem. Nie pomagał tu nawet fakt, że w różnych proporcjach grali tu tacy aktorzy i aktorki jak Anthony Hopkins, Natalie Portman, Tom Hiddleston, Stellan Skarsgard, Idris Elba czy naprawdę przeze mnie lubiana Kat Dennings, która zgrabnie równoważy napięcie z poczuciem humoru. Dwa pierwsze filmy o nordyckim bogu były tak nietrafione, że postacią był znudzony nawet grający główną rolę Chris Hemsworth. Taika Waititi swoim "Ragnarokiem" wniósł powiew świeżego powietrza i sprawił, że jego nazwisko zaczęli rozpoznawać nie tylko ludzie z branży, ale i widzowie mainstreamowi. 

Zobacz wideo Jest pierwszy zwiastun "Thor: Love and Thunder" i widzimy w nim Natalie Portman [ZWIASTUN]

Obaj byli znudzeni Thorem. I wyszedł im hit 

- Nie byłem podekscytowany tym, co zrobiłem w "Thorze 2", byłem wręcz trochę rozczarowany - podsumowywał gorzko swoją rolę z 2013 roku Hemsworth. - Nie sądziłem, że w jakikolwiek sposób udało mi się rozwinąć tę postać i nie wydawało mi się, że pokazałem publiczności coś nieoczekiwanego czy innego. Kiedy pojawił się projekt "Ragnarok", z własnej frustracji moim występem – i nie dotyczy to żadnego reżysera - naprawdę chciałem przełamać schemat i powiedziałem o tym Taice - opowiadał w rozmowie z "Vanity Fair", uprzejmie zdejmując winę z reżysera Alana Taylora (oraz scenarzystów Christophera Yosta, Christophera Markusa i Stephena McFeelya).

Więcej ciekawych tekstów znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl

- Z tego, co pamiętam, nasza rozmowa wyglądała wtedy mniej więcej tak: 'Jestem naprawdę znudzony Thorem', 'Ja też jestem znudzony Thorem!'. Wtedy postanowiliśmy, że już nie będziemy znudzeni oraz że jeśli to uczucie się pojawi w którymkolwiek momencie, to pójdziemy w innym kierunku. Zasadniczo puściliśmy tamtą postać w niepamięć - dodaje Hemsworth. - Chcieliśmy, żeby Thor był bardziej nieprzewidywalny. Chcieliśmy postawić przed nim nowe wyzwania, zależało nam na tym, żeby pojawił się też tam humor. Złapałem świetny kontakt z Taiką, świetnie nam szło przekomarzanie się i pomyśleliśmy, że to dobry pomysł, by pokazać coś takiego w filmie.

Właśnie dzięki otwartości na zmiany i konstruowaniu postaci na nowo, Waititiemu udało się przekonać Natalie Portman, by wróciła do grania dr Jane Foster. Ona też była nieco rozczarowana kierunkiem, w którym poprowadzono jej bohaterkę. Choć to kompetentna naukowczyni, brakowało jej iskry i zdecydowanego charakteru; za bardzo przypominała typową 'damę w opresji', zaś wątek uczucia łączącego ją z Thorem był smętnym romansem. Tymczasem Portman ma dużą charyzmę i poczucie humoru. Jego pomysł na to jak pociągnąć komiksowy wątek, w którym Jane zaczęła władać Mjolnirem (magicznym młotem Thora) i sama stała się superbohaterką, spodobał się jej na tyle, że zagrała w filmie Waititiego.

Waititi od "zadań specjalnych" - uratował Thora, uratuje "Gwiezdne wojny"?

Przy okazji rozmów z Portman wyszło na jaw coś, przez co reżyser podpadł wielbicielom "Gwiezdnych wojen". Waititi z sukcesem zajmuje się realizacją bardzo dobrze przyjętego serialu "The Mandalorian", ma też stworzyć nowy film osadzony w tym uniwersum. Zaproponował nawet Portman udział w tej produkcji. Sęk w tym, że zapomniał o dość zasadniczej sprawie: Natalie już zagrała w "Gwiezdnych wojnach" - i to przecież bardzo ważną postać!

Co prawda wielu wielbicieli "Star Wars" wolałoby zapomnieć o epizodach I-III, ale na pewno nie z powodu granej przez Portman Padme Amidali, czyli matki Luke'a Skywalkera i księżniczki Lei. A skoro Waititi teraz niefrasobliwie opowiada w wywiadzie z "Rolling Stone", że zapomniał o tym "drobnym" szczególe, wielu widzów podnosi larum, iż filmowiec jest niegodny tego, by wziąć w swoje barbarzyńskie łapska ich ukochaną serię. Waititi jednak z rozbrajającą szczerością przyznał, że po prostu zapomniał o istnieniu tamtych filmów. Przyznam bez bicia - nieszczególnie się mu dziwię. Reżyser (a także producent, scenarzysta i aktor) jest w pełni świadomy ryzyka związanego z takim projektem. W rozmowie z "Entertainment Weekly" podkreślił, że na pewno nie będzie się w tym przypadku spieszył:

Jeśli nie będzie gotowe, to nie będzie gotowe. Nie będę tutaj cisnął niczego na siłę. W przypadku takiego projektu nie chciałbym mieć poczucia, że wpadłem w coś, co nie jest dla mnie wyjątkowe, że to nie jest mój film i że nie ma sensu. To byłaby katastrofa. Teraz piszę. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby wpaść na pomysł, który wszyscy pokochają

A ręce ma ostatnio naprawdę pełne roboty: poza wyczekiwanymi "Gwiezdnymi wojami" przed nami m.in. film "Next Goal Wins", dwa seriale o Willym Wonce dla Netfliksa czy produkcja z serii "Bandyci czasu" dla Apple TV+. Waititi cieszy się teraz na tyle dużym uznaniem i popularnością w świecie filmu, że był m.in. członkiem jury konkursu głównego na 75. MFF w Wenecji w 2018 roku. Zanim na ekrany wszedł film "Jojo Rabbit", który przyniósł mu Oscara dla najlepszego scenariusza adaptowanego, opowiadał, do czego dąży:

Kiedy coś wydaje się zbyt łatwe, lubię wprowadzać chaos. Zawsze uważałem, że komedia jest najlepszym sposobem na podkopanie komfortu publiczności. Tak więc w "Jojo Rabbit" doprowadzam publiczność do śmiechu, a kiedy już stracą czujność, podsuwam jej te małe dramaty, które mają na nią prawdziwy wpływ

Wampiry z Nowej Zelandii wyruszyły na podbój internetu

Pędząca hollywoodzka kariera Waititiego rozpoczęła się blisko 20 lat temu, w 2003 roku, kiedy dostał pierwszą nominację do Oscara. Amerykańska Akademia Filmowa doceniła wtedy jego krótki metraż "Dwa samochody, jedna noc". W 2007 roku w kinach pojawił się jego pierwszy film pełnometrażowy "Orzeł kontra rekin" - komedia o miłości 25-latków, którzy nie potrafią się przystosować do wymogów dorosłego życia. 

Jego następne filmy to m.in. dobrze przyjęte przez krytyków "Dzikie łowy" - adaptacja książki Barry'ego Crumpa "Wild Pork and Watercress" - czy stworzone wspólnie z Jermainem Clementem "Co robimy w ukryciu" z 2014 roku. To udająca film dokumentalny komedia grozy o wiekowych wampirach zamieszkujących Wellington, która wygrała np. na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto nagrodę publiczności. Pomysł na produkcję był zabawny i oryginalny, a do tego świetnie wpasował się w to, jak funkcjonuje humor w sieci. Absurdalne dialogi i kadry okazały się nośne, uniwersalne i posłużyły za podstawę niezliczonych memów i gifów.

Waititi i Clement wykorzystali zresztą potencjał internetu i zebrali na Kickstarterze 400 tys. dolarów na dystrybucję produkcji w USA. Wyszło lepiej, niż zakładali, bo łącznie zgromadzili 450 tys. Film trafił do wybranych kin w USA i cichaczem wkradł się do pierwszej dwudziestki najpopularniejszych wśród widzów produkcji. Co więcej, przypadł mu też zaszczytny tytuł najczęściej piraconego filmu roku 2015.  

Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina.  

"Bohaterowie nowozelandzkiej komedii wciągają nas do swojego świata, który jest tak uroczy, że nie ma przed nim ucieczki. Ale nie wystarczyłoby połączenie 'Warsaw Shore' z wampirycznym 'Blair Witch Project', by projekt reżyserów, scenarzystów i aktorów Jermaine'a Clementa (znany z komediowego serialu i zespołu muzycznego Flight of the Concords) oraz Taiki Waititiego (twórca wielu ciepło przyjętych w Nowej Zelandii niezależnych komediodramatów) wypalił. 'Co robimy w ukryciu' zawdzięcza sukces traktowaniu się to śmiertelnie serio, to znowu z przymrużeniem oka w najbardziej odpowiednich momentach oraz wielu kapitalnie napisanym żartom i one-linerom. (...) Nie ulega wątpliwości, że nie wszystkim szalony pomysł i bezkompromisowy styl Clementa i Waititiego przypadnie do gustu, ale z pewnością znajdą się też widzowie, dla których 'Co robimy w ukryciu' stanie się jedną z najlepszych komedii wszech czasów" - recenzował w 2015 roku dla Kultura.gazeta.pl Marek Kuprowski.

I miał rację - pomysł mockumentu o wampirach przyjął się na amerykańskim gruncie. W 2019 roku Clement wypuścił pierwszy sezon serialu o tym samym tytule; tym razem produkcja opowiada o urzekająco dziwnych wampirach żyjących na nowojorskiej Staten Island. Waititi ograniczył się do roli producenta wykonawczego, czasem też gościnnie występuje w serialu jako jeden z szefów Światowej Rady Wampirów. Przygody Nandora, Laszla, Nadji, Colina Robinsona i ich pomocnika Guillermo de la Cruza urzekły widzów do tego stopnia, że powstały już cztery sezony produkcji. Najnowszy z nich będzie miał premierę 12 lipca na HBO Max (i nie jest to wciąż koniec, bowiem nie ogłoszono jeszcze finału).

'Co robimy w ukryciu''Co robimy w ukryciu' mat. prom. (HBO)

Taika Waititi z jednej strony jest teraz ukochanym dziwakiem i niepokornym dzieckiem Hollywood, z drugiej - tak jak wielu widzów go uwielbia, tak wielu krytyków ma na niego wręcz alergię. Wpadka byłaby im bardzo na rękę. Przed premierą nowego "Thora" Waititi podkreślał, że lubi dawać widzom coś, czego potrzebowali, ale nawet o tym nie wiedzieli. Pytanie, czy uda mu się tego dokonać i tym razem? Słowa filmowca Sterlina Harjo wskazują wręcz, że taki natłok obowiązków będzie go jeszcze bardziej napędzać:

W sposobie, w jaki Taika reżyseruje i pracuje nad projektami, wszystko opiera się na spontaniczności. Tu chodzi o to magiczne połączenie. Kiedy wszystko dzieje się jednocześnie, dociera do swojego źródła kreatywności - jakby operował, kiedy wszystko wrze
Więcej o: