Grażyna Torbicka: To jest oczywiście praca grupowa, bo takiego festiwalu nie robi się jako singielka. Od 2007 roku pracuje ze mną nad nim cały zespół zapaleńców, który charakteryzuje się ogromną pasją. Troszkę się oczywiście zmienia, bo to trwa już kilkanaście lat. Sporo osób, gdy zaczynały ze mną tę przygodę, było tuż po studiach, jeszcze nie miały stałej pracy. To więc przede wszystkim zespół młodych ludzi, ale co jest warunkiem sine qua non [warunek konieczny - przyp. red.] - pasjonują się albo kinem, albo sztuką w ogóle. Jest też duży zespół techniczny. Fachowcy w swoich dziedzinach: organizacji produkcji, kinooperatorzy, dźwiękowcy, oświetleniowcy. To jak duży plan filmowy, który trwa osiem dni, ale przygotowania do niego kilka miesięcy. Organizujemy festiwal filmowy w miejscu gdzie nie ma kin, więc wszystko trzeba zbudować od zera. Jako dyrektor artystyczna jestem teoretycznie odpowiedzialna za koncepcję programową, dobór filmów, gości, tematów, które będą charakteryzować daną edycję itd. Praktycznie, ponieważ jesteśmy bardzo małym zespołem, zajmuję się też pozyskiwaniem funduszy, partnerów festiwalu i jego promocją.
Więcej ciekawych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
W przypadku zespołu nie jest to zajęcie na 12 miesięcy, ponieważ to są ludzie, którzy muszą mieć też inne źródła dochodów. My nie jesteśmy w stanie jako festiwal zapewnić im pracy przez cały rok, co też jest może ciekawe i nie wszyscy sobie zdają z tego sprawę. Zespół formułuje się praktycznie na trzy-cztery miesiące przed festiwalem. Ale ponieważ wiele osób to stali członkowie, nie potrzebujemy wielu słów i wyjaśnień, żeby wiedzieć, co każdy ma zrobić. To jest ogromna zaleta i wartość tego zespołu.
Koncepcja programowa kolejnej edycji musi być przeze mnie wymyślona tuż po zakończeniu festiwalu, najpóźniej we wrześniu.
Bo jesienią składamy wnioski o dofinansowanie do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego czy Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.
Staramy się przede wszystkim, żeby nasi goście czuli się tutaj jak gospodarze tego miejsca. Tak to traktujemy. Muszą mieć poczucie, że ta przestrzeń jest dla nich; oraz widzowie, którzy przychodzą - to jest ta druga strona naszego festiwalu. Bo Dwa Brzegi mają wiele symbolicznych znaczeń: jeden brzeg to są artyści, drugi to widzowie. U nas te dwa brzegi się łączą - artyści z widzami. To jest najważniejsze i na tym polega zasadnicze kreowanie tej atmosfery. Ale niewątpliwie pomaga nam w tym genius loci Kazimierza Dolnego i Janowca. Tu dochodzimy do dosłowności dwóch brzegów Wisły.
Kazimierz Dolny ma naprawdę niesamowitą aurę. Tu podczas wieczornych czy porannych spacerów czujesz, że jesteś w wyjątkowym miejscu. Ono też się zmienia w zależności od tego, jaka jest pogoda, jaki jest poziom wody w Wiśle - bo wtedy inaczej pada światło. Pomaga nam też to, że mamy kino plenerowe na dziedzińcu ruin zamku w Kazimierzu - to jest przepiękna lokalizacja. Rozpoczynamy tam zawsze projekcje o 21, a przecież w sierpniu o tej porze jest zachód słońca. A do tego stamtąd widać to piękne zakole Wisły. To są właśnie takie momenty magiczne. Potem gdy jesteśmy na Małym Rynku, gdzie też organizujemy pokazy filmowe, jest niebo przepełnione gwiazdami - to są wymarzone sale kinowe. Powiedziałabym, że nawet najbardziej luksusowe.
Grażyna Torbicka i Gustavo Santaolalla w Kazimierzu nad Wisłą podczas festiwalu Dwa Brzegi w 2007 roku Iwona Burdzanowska / Agencja Wyborcza.pl
Faktycznie użyłam tego sformułowania - absolutnie świadomie, bo my naprawdę z roku na rok mamy coraz większe problemy. One wynikają m.in. z tego, że zorganizowanie Dwóch Brzegów to nie jest tylko kwestia przygotowania samego programu i tego, że musimy opłacić licencje - musimy przecież zbudować ten festiwal w sensie dosłownym. Potrzebna jest organizacja przestrzeni, postawienie wszystkich obiektów. To są ogromne koszty.
Budżet Dwóch Brzegów w tym roku to jest 1/3 z lat ubiegłych. Podczas gdy koszty rosną z roku na rok, dotacje z roku na rok maleją, a ranga i poziom artystyczny tego wydarzenia się nie zmienia.
Oczywiście mamy wiernych przyjaciół - sponsorów i partnerów festiwalu, ale oni mają podobne do nas problemy: szalejącą inflację i drastycznie rosnące ceny za wszelkie usługi.
Nie było szans na budowę wielkiego namiotu kinowego na ponad 800 miejsc. Dzięki wsparciu władz Kazimierza Dolnego gościmy w tym roku w Zespole Szkół Gminnych przy ul. Szkolna 1 w Kazimierzu Dolnym. To bardzo ładny, nowoczesny obiekt. Aulę szkolną przekształciliśmy w salę kinową, ale możemy tu pomieścić tylko 170 widzów, co powoduje oczywiście rozczarowanie tych, którzy nie mogą się dostać na projekcje, a zainteresowanie naszym programem artystycznym jest bardzo duże. Przez te 15 lat historii Dwóch Brzegów mamy już stałą publiczność, bardzo świadomą tego, czego poszukuje w sztuce, jak interpretuje kino artystyczne, jak potrafi rozmawiać o kinie z jego twórcami. To jest wspaniałe.
Grażyna Torbicka podczas festiwalu Dwa Brzegi w 2018 roku Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.pl
Nie widzę drastycznego wpływu na polskie kino poza jednym faktem: wiele aktorek i aktorów, a także reżyserów ma teraz dużo pracy. Dlatego, że te platformy nie tylko pokazują, ale też produkują swoje seriale. To jest akurat dobre oblicze tego zjawiska. Natomiast tworzenie filmu kinowego to jest jednak inny rodzaj pracy, która daje twórcom odmienny wymiar satysfakcji. Więc nie wydaje mi się, żeby faktycznie platformy streamingowe miały zasadniczy wpływ na nasze kino jako takie. Rozumiem, że w pani pytaniu zawarta jest sugestia, że być może to coś negatywnego.
To się zgadza, chociaż jak pokazuje przykład największej i najbardziej popularnej platformy, jaką jest Netflix, te filmy miały na początku duże aspiracje artystyczne. Ale z czasem te aspiracje mocno maleją. Na przykład "Roma" Alfonso Cuarona to był wspaniały film kinowy, ale stworzony przez platformę streamingową. Po to, żeby mogła nam udowodnić i powiedzieć: "Nie bójcie się, będziemy robić dobre filmy, to, że jesteśmy platformą, nie znaczy, że nie zależy nam na artystycznym kinie". To był początek, a dziś okazuje się, że w większości to są rzeczy bliższe komercji niż kinu artystycznemu.
Tak to prawda, ale ja nie jestem fanką seriali. Powiem dlaczego: nawet najlepszy i robiony przez najlepszych serial ma oczywiście wartość, z radością się w niego zanurzam i obserwuję. Tylko że po dwóch-trzech odcinkach, bo taka jest specyfika serialu, ja już wiem, na czym polega jego konstrukcja, forma. Mam jasność, jakie tam będą charaktery i jak będą się rozwijać. To już przestaje mnie interesować. Jestem zwolenniczką prawdziwego kina: opowieści zamkniętej od początku do końca podczas jednego seansu. To jest dla mnie większa i mocniejsza siła. Ale też nie mam nic przeciwko serialom. O ile jeszcze parę lat temu uważałam, że naprawdę nie mają szczególnej wartości, to w tej chwili muszę przyznać, że ich poziom artystyczny jest wysoki, maja styl, dobre zdjęcia, muzykę.
Takim serialem, który bardzo mi się podobał, jest "Młody papież" Paolo Sorrentino. To był dla mnie pokaz odwagi - zarówno producentów, jak i samego Sorrentino, żeby taki temat uczynić motywem serialu. Jednocześnie udała im się sztuka niezwykle inteligentnego pokazania całej złożoności hierarchii kościelnej i sylwetki takiej postaci jak papież. Świetny Jude Law w roli młodego papieża, bardzo dobry scenariusz no i te monologi wewnętrzne głównego bohatera, świetne.
Innym serialem, który bardzo mi się podobał i rzeczywiście mnie wciągnął, był "The Crown". A z polskich rzeczy, to coś, co wydawało mi się naprawdę oryginalne, zabawne, to "Sexify".
Muszę przyznać, że tego nie robię, bo jestem typem osoby, która stale myśli przyszłością. Nie mam potrzeby odnoszenia się do przeszłości poza tym, żeby korzystać z doświadczenia, które mi przyniosła. Co uświadamiają mi przyjaciele, czy nawet pani, zadając mi to pytanie: naprawdę miałam okazję spotkać niesamowitych ludzi w swoim życiu, rozmawiać z bardzo ciekawymi artystami, też okoliczności, w jakich oglądałam różne filmy, były bardzo ciekawe. Ale wciąż nie czuję impulsu do spisywania tych wspomnień, bo głównie patrzę do przodu. Interesuje mnie przyszłość, a póki co pamięć mnie nie zawodzi. Ale może warto o tym pomyśleć.
Moje pierwsze dwa duże wywiady: jeden był z Milosem Formanem, a drugi Woodym Allenem. Z Milosem Formanem nie miałam czasu na stres związany z rozmową, bo musiałam się o ten wywiad bardzo starać. Okazało się, że on nie był zorganizowany, tak jak miał być - musiałam go więc sobie sama wywalczyć. To spowodowało, że na tym skupił się cały mój stres, a potem jak już usiadłam przed Formanem, byłam tak szczęśliwa, że świetnie sobie gadaliśmy i nie było z tym żadnego problemu.
Natomiast rzeczywiście dużym stresem było pierwsze spotkanie z Woodym Allenem, które odbyło się wiele, wiele lat temu. Wtedy mój szacunek dla niego był bardzo duży i uważałam, że jest niezwykle inteligentnym człowiekiem. Myślałam, że jeżeli mam mu zająć 30 minut z jego życia swoimi pytaniami, to dobrze by było, żeby to były pytania, które go zainteresują. To był dla mnie duży stres, ale pomógł mi przypadek. Ten wywiad był w Paryżu, a on się przeziębił dzień przed naszym spotkaniem. Jego agentka mi powiedziała: Słuchaj, Woody ma straszny katar, jest bardzo przeziębiony. Nie chcieliśmy odwoływać rozmowy, ale staraj się rozmawiać jakoś tak nie za długo.
To mnie troszkę rozluźniło, bo pomyślałam "O, jaki on biedy, może ja nie będę go tak męczyć". Właściwie to ten wywiad poprowadziłam jako osoba, która opiekuje się zakatarzonym człowiekiem, którego łapie grypa. Co dzisiaj jest już niemożliwe, bo nikt by nie usiadł naprzeciwko, jeżeli mamy jakiekolwiek objawy tego typu. Ale wtedy to nikomu nie przychodziło nawet do głowy i ta rozmowa też się potoczyła w bardzo naturalny sposób. Ja udowadniałam mu, że robi filmy o sobie, a on udowadniał mi, że tak nie jest. Myślę, że było to bardzo inspirujące i dla niego, i dla mnie.
Szczerze mówiąc, był w tym mało przekonujący, no ale był przeziębiony (śmiech).
Nie wydaje mi się, żeby dużo u mnie zmienił. W perspektywie naszego długiego życia - mojego na pewno - koronawirus zajmuje zaledwie dwa lata. Jak pani wie, przerzuciliśmy się na patrzenie sobie w oczy poprzez ekrany, czy to naszych komputerów, czy to naszych telefonów komórkowych. Nie musimy jeździć w odległe miejsca, usadawiać się do kamery, tylko po prostu jesteśmy w swoim otoczeniu i zaczynamy rozmowy. Wydaje mi się wręcz, że kiedy jesteśmy w domowych pieleszach, to dzięki temu jesteśmy bardziej rozluźnieni i spokojniej rozmawiamy. Nie ma takiego pośpiechu. Sprawy toczą się łagodniej - oczywiście zakładamy ramy czasowe danej rozmowy - ale prowadzimy ją mniej nerwowo. Mam wrażenie, że to jest chyba dobra strona tego zjawiska.
Grażyna Torbicka podczas transmisji online z 14 edycji Festiwalu Filmowego Dwa Brzegi. W 2020 roku festiwal przebiegał w nietypowy sposób z powodu pandemii koronawirusa, częściowo online w internecie. Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.pl
Jest bardzo dużo takich osób. Zawsze to jest bardzo trudne pytanie, bo nie jest łatwo wymienić te dwa czy trzy nazwiska. Tym bardziej że osoby, z którymi chciałabym porozmawiać, może spotkam kiedyś, gdzieś w tym lepszym świecie, bo one już tam są. Wśród współczesnych twórców nie mam takich wymarzonych, z którymi koniecznie chciałabym się spotkać. Prawdopodobnie to wynika z tego, że przez blisko 30 lat mojej pracy w dziedzinie filmowej i przeprowadzania rozmów, zorientowałam się, że bardzo dużo o danej osobie mogę odczytać z jej dzieła. I może nawet jest to dziś dla mnie ciekawsze i bardziej satysfakcjonujące niż taka bezpośrednia rozmowa.
Chyba tak, w tej chwili bardziej cenię bycie i poszukiwanie sensu w dziele danego twórcy niż spotkanie z samym twórcą. Mówię to pani w bardzo spontaniczny sposób i zastanawiam się, czy mam rację. Ale chyba tak, bo to wypływa z mojego doświadczenia. Z drugiej strony, gdybym miała dziś lat 20-30, na pewno ważniejsza dla mnie byłaby rozmowa z samym twórcą niż jego dzieło. Nie wiem, czy się rozumiemy, ale to coś naturalnego.
Pozostańmy przy tym nazwisku, które już padło. Np. taki Paolo Sorrentino - ja z nim nigdy nie rozmawiałam. Owszem, słuchałam jego konferencji prasowych, bo mnie ciekawi. Niektóre jego filmy, takie jak "Wielkie piękno", są znakomite, a niektóre są słabsze. Część z nich lubię bardziej, część mniej. Niewątpliwie jest on "jakiś". Ostatnio obejrzałam jego film "Ręka Boga", który odkrywa wewnętrzne rozterki tego twórcy. Pokazuje, że on właściwie wyrósł ze środowiska, które jakoś tak nie bardzo go do kina predestynowało. W związku z tym miał problem z tym, o czym on chce nam opowiadać. "Ręka Boga" dużo z tego wyjaśnia i praktycznie, przyznam szczerze, nie mam potrzeby przeprowadzenia wywiadu z Paolo Sorrentino. Wydaje mi się, że i tak nie powiedziałby o sobie tak dużo i szczerze, jak właśnie w tym filmie "Ręka Boga".
Tak, oczywiście. Ci najwięksi, którzy tworzą to tak zwane kino autorskie - bo o nich rozmawiamy - niewątpliwie funkcjonują w ten sposób, że jednak przyglądają się sobie: w świecie, w danej chwili, w określonych okolicznościach, albo przyglądają się sobie w kontekście swoich wspomnień, swoich doświadczeń. I to powoduje, że my możemy się z nimi bardziej identyfikować. Na tym też polega siła kina autorskiego - każdy z nas jako człowiek ma dość podobne narzędzia do tego, żeby iść przez życie. Tzn. ma inteligencję, pewną wrażliwość, emocjonalność, ma albo nie ma daru zachwytu nad tym, co go otacza i to sprawia, że niektórzy twórcy są nam bliżsi, a niektórzy mniej.
Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina
Festiwal filmowy BNP Paribas Dwa Brzegi rozpoczął się w tym roku 30 lipca i potrwa do 7 sierpnia.