"Johnny". "Czuliśmy, że przyświecał nam przez cały czas duch Jana: takich znaków mieliśmy kilka"

"Johnny" - zdobywca nagrody publiczności na festiwalu filmowym w Gdyni (nagrody aktorskie dostali też Piotr Trojan i Marta Stalmierska) 23 września wchodzi do kin. Z producentem Robertem Kijakiem rozmawiamy o tym, jak poznać dobry scenariusz, skąd w obsadzie wzięli się konkretni aktorzy i o pracy z debiutantem w filmie pełnometrażowym, chwalonym przez recenzentów Danielu Jaroszku. I nie tylko o tym.

Justyna Bryczkowska: Jak to się zaczęło? 

Robert Kijak: 4 grudnia 2020 roku zadzwonił do mnie bardzo dobry znajomy Maciej Kraszewski. W trakcie rozmowy swoim niskim głosem zbudował umiejętnie napięcie. Tajemniczo zaprosił mnie do przeczytania tekstu, który zaraz mi wyśle. W skrócie opowiedział, czego dotyczy, ale nie chciał dodać nic więcej. To dość nietypowe dla Maćka, on lubi dłuższe opowieści. To była głęboka pandemia, drugi lockdown, siedzieliśmy wszyscy pozamykani i trafiały do mnie różne pomysły. Zaczynałem czytać chyba około 18, a o pierwszej w nocy wysyłałem do Maćka SMS-a, że bardzo chcę w tym uczestniczyć.  A potem to już był efekt kuli śnieżnej. Na początku sierpnia 2021 roku wystartowaliśmy ze zdjęciami. 

Lubię zadawać to pytanie ludziom, którzy zajmują się filmem profesjonalnie. Po czym poznajesz dobry scenariusz, kiedy czytasz? Słowo pisane w scenariuszu to nie to samo, co słowo pisane w książce. 

Nieskromnie powiem, że sam się tego nauczyłem. Przeczytałem pewnie z 200 scenariuszy - w znacznej części uczestniczyłem jako koproducent czy dystrybutor, a kilka zrealizowałem jako producent. Zasada jest prosta: jeśli tekst cię wciąga i wywołuje emocje, wywołuje śmiech czy wzruszenie, a nie jesteś w stanie nad tym zapanować, to znaczy, że to działa. 

Zobacz wideo

Wersji scenariusza było kilka. Jak dalece była wtajemniczona rodzina księdza Kaczkowskiego w to, co się dzieje z projektem?  

Rodzina księdza Jana oczywiście była dla nas najważniejsza. Wcześniej pojawiły się jeszcze dwa inne pomysły na opowiedzenie historii księdza Kaczkowskiego, ale w nich nie uczestniczyłem. Z jednym producentem rodzina była nawet w jakiejś relacji, stąd pojawił się Dawid Ogrodnik i jego zdjęcia już w charakteryzacji. Dawid to zrobił w dobrej wierze, bez umowy. Te zdjęcia są chyba zresztą do tej pory w sieci. W związku z tym też wybór Dawida był oczywisty z różnych względów: przez to, że się zaangażował, ale także dlatego, że to było jego marzenie. Sam też z jeszcze trochę innych względów zaproponowałem Dawidowi ten trzeci scenariusz, który do nas trafił, a który zaakceptowała rodzina.

Wiedziałem, że scenariusz zaakceptował też drugi bohater, Patryk Galewski. Maciek z nim pracował, poznał się, zdobył jego zaufanie i zaprzyjaźnił, co było bardzo ważne. Odkrywanie własnej historii - dość niełatwej - jest wyzwaniem. 

Miałeś okazję poznać rodziców księdza Kaczkowskiego?

Zdecydowałem się z nimi spotkać jeszcze na dość wczesnym etapie, żeby przekonać ich do nas, aby zaufali mi jako producentowi. Nie miałem wtedy jeszcze reżysera. Jeden warunek, dość dla mnie ważny, był taki, że musimy zrobić film tak, żeby mama i tata księdza mogli go jeszcze obejrzeć. Na szczęście teraz tej presji czasu już nie ma, rodzice księdza mają się dobrze, więc zobaczyli "Johnny’ego" już kilkukrotnie.

Dzielili się z tobą swoimi wrażeniami?

Potrafię sobie wyobrazić, że dla osób, które nie są oswojone ze światem mediów, oglądanie siebie na ekranie jest wyzwaniem. A rodzice księdza użyczyli nam też prywatnych zdjęć archiwalnych. Oglądali więc i siebie, i aktorów, którzy odgrywają ich role. Podobnie rzecz ma się z Patrykiem i jego żoną Żanetą. Z duszą na ramieniu jechaliśmy z Danielem (Jaroszkiem, reżyserem filmu - przyp. red.) i ekipą, żeby im pokazać kolejne wersje filmu. Za pierwszym razem film był jeszcze nieoszlifowany. To był pierwszy szok. Natomiast druga kolaudacja, kiedy pokazywaliśmy im już gotowy montaż z pełnym udźwiękowieniem, koloryzacją, z muzyką… Zapamiętam do końca życia scenę nieskrywanych łez. Brat księdza, Filip, rzucił się i bardzo mocno przytulił Daniela.

Filip Kaczkowski, Patryk Galewski i Żaneta Galewska na premierze 'Johnny'ego'Filip Kaczkowski, Patryk Galewski i Żaneta Galewska na premierze 'Johnny'ego' Dawid Żuchowicz

Więcej ciekawych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl

Wspomniałeś o Patryku Galewskim. Wiem, że Piotr Trojan miał okazję z nim rozmawiać o przygotowaniach do filmu. A jak od twojej strony wyglądała koordynacja z prawdziwym bohaterem, który jest ważną częścią tej historii?

To według mnie uniwersalna opowieść ukazująca dwóch bohaterów. Jeden z nich się wspina, a drugi mu pomaga. Oprócz tego ten drugi robi wiele innych ważnych rzeczy dla ludzi, właściwie o sobie zapominając. A jednocześnie strasznie kocha życie. To jest ten paradoks. Z Patrykiem było trochę inaczej - zadzwoniłem do niego już zarekomendowany przez Maćka. Każde następne spotkanie przełamywało lody, dzisiaj myślę, że on traktuje to jako dodatkowy dar, który dostaje od Jana, z którym był zaprzyjaźniony. To, co się dzieje w jego życiu, to kim jest dzisiaj, i ten film, i książka na podstawie filmu i jego książka kucharska - to są dla niego rzeczy niewiarygodne.  

 

Gdy byłam na planie, Daniel Jaroszek powiedział mi, że kiedy zaproponowałeś mu reżyserię, w pierwszej chwili pomyślał, że to żart. Dlaczego zdecydowałeś się powierzyć tę historię młodemu twórcy, który wcześniej zajmował się głównie reklamami, teledyskami i krótką formą? 

Wymyśliłem sobie, że najpierw zrobię casting na reżysera. Wysłałem tekst dwóm doświadczonym reżyserom i właściwie równolegle dałem go też Danielowi, którego znalazłem właściwie przez przypadek. Pierwszy trop, na który wpadłem, to był teledysk Darii Zawiałow z udziałem Dawida Ogrodnika. Potem sprawdziłem jego portfolio i okazało się, że poza reklamami i teledyskami robił także spoty dla akcji społecznych. Uznałem, że to jest ta wrażliwość i spojrzenie - bo Daniel jest też świetnym fotografem i ma bardzo dobry gust muzyczny, ma oko. Nie było dla mnie przeszkodą, że wcześniej nie reżyserował filmu pełnometrażowego. Zobaczyłem w nim pasję i to, że naprawdę chce ten film zrobić: podobnie jak ja chciał zadzwonić od razu po przeczytaniu scenariusza, ale ponieważ to była noc, zaczekał do rana. Mówił z napięciem i żarem -  to było dla mnie najważniejsze. Od razu wiedziałem, że chcę pracować z nim. Zależało mi na młodym reżyserze, który potrafi nowoczesnymi środkami wizualnymi dotrzeć też do młodych. 

Praca z debiutantem wymagała od ciebie zaufania, a od niego otwartości na naukę, jakiejś pokory.

Ponieważ dokonałem wcześniej bez jego udziału castingu dwóch głównych ról, to postawiłem mu jedyny warunek: nie szukamy innych odtwórców tych postaci. Daniel się zgodził. Reszta obsady i ekipy była już jego decyzją. Miałem sporo uwag od koproducentów, że w tym projekcie w ogóle jest sporo debiutantów, bo Daniel zaprosił do współpracy ludzi, z którymi pracuje też przy reklamach. To Karolina Rączka, Zosia Komasa, Michał Dombal. Michał co prawda ma już doświadczenie filmowe, ale należy też podkreślić, że w naszej ekipie znalazł się także jego wybitny ojciec, który był operatorem second unit. Jesteśmy bardzo wdzięczni panu Witowi, że zgodził się na taką rolę. Ale ekipa rzeczywiście była wyjątkowo młoda. Składając ją, chciałem, żeby Daniel czuł się pewnie i pracował z ludźmi, którym może zaufać. To się potem przełożyło na pracę na planie.

Daniel ma niezwykły poziom kultury osobistej, wytworzył taką atmosferę, że potem na zakończenie zdjęć widziałem u wszystkich łzy wzruszenia. W produkcji filmowej tak jest, że kiedy dobiega końca etap zdjęciowy, można się spodziewać, że ci ludzie już nigdy się nie spotkają w takim samym składzie. Pamiętam też, jak o reżyserii mówiły Anna Dymna i Maria Pakulnis, Piotrek Trojan, a także Dawid Ogrodnik: to były same superlatywy. Wiem, co będzie robił w najbliższym czasie, więc już jestem spokojny o jego karierę. 

Kiedy na planie rozmawiałam z Dawidem Ogrodnikiem, miał pomysł na rolę bardzo dokładnie przemyślany.

Tak, to prawda. Wcielił się w księdza w sposób totalny. Jak mieliśmy w naszym budynku próby, Dawid chodził w sutannie, kulał, miał specjalny aparat na zęby, aby mówić tak jak ksiądz. Już nie wspomnę o okularach, które powodowały, że widział tak jak on. Przez pół roku Dawid naprawdę był księdzem Kaczkowskim. Nawet podczas przerw obiadowych rozmawiał z nami głosem księdza. 

A jak do filmu trafił Piotr Trojan, który za tę rolę dostał nagrodę w Gdyni?

Kiedy zobaczyłem zdjęcie Patryka Galewskiego, natychmiast skojarzył mi się Piotr Trojan. W momencie, w którym zestawiliśmy ich fotografie, nie miałem najmniejszych wątpliwości, że chcę właśnie jego. Mimo tego, że jego poprzednia duża rola Tomasza Komendy nie tyle była zbliżona, ile dotyczyła świata kryminalnego, więzienia. Postać Patryka jest jednak znacząco odmienna. To inne emocje, a Piotrek zagrał to wszystko w odmienny sposób. Pokazał przemianę bohatera z przestępcy w kogoś, kto zdobywa cel, pomysł na życie i potrafi czynić dobro.   

To Piotr Trojan pięknie powiedział, że "Johnny" to jest taki film, który robi się po coś. Jaki miałeś cel, kiedy zaczynałeś produkcję tego filmu? 

Bardzo doceniam odwagę ludzi, którzy mówią coś ważnego w kontrze do tego, co dzieje się publicznie. Mimo że jestem katolikiem, to w sytuacji kiedy był beatyfikowany Jan Paweł II, miałem dość duży dysonans, kiedy usłyszałem o tym, że w Kościele działy się niedobre rzeczy, też wokół naszego papieża. Czas pokazuje, że te osoby miały rację. Przy produkcji tego filmu mierzyliśmy się z tym, że obecnie katolicki ksiądz ma najczęściej łatkę "pedofil". Ja jednak też nie znoszę generalizacji. Jeżeli wewnątrz jakiejś społeczności jest grupa, która bezdyskusyjnie robi coś złego, to zawsze znajdzie się też ktoś, kto robi coś dokładnie odwrotnego. I to warto pokazywać, bo zawsze warto pokazywać dobro. Mam poczucie, że robimy też coś trochę pod prąd - ks. Jan wychował się przecież w ateistycznej rodzinie. Absolutnie wierzył w to, co robił. Nie wiem, skąd spłynęła do niego ta łaska, że tak głęboko wierzył w słowa zapisane w Ewangelii, a jednocześnie nikogo nie odrzucał. Chłopcy, którymi się zajął - bo Patryk nie jest jedyny - dostali drugą, trzecią szansę. Część z nich skorzystała i to jest najlepsze świadectwo. 

Przede wszystkim był bioetykiem, to też jest ważne, bo uczył studentów, lekarzy, jak rozmawiać z chorymi. Zależało mu, żeby hospicjum to nie była umieralnia, tylko przedsionek do nieba. I stworzył takie warunki. Dzisiaj jego hospicjum dzięki pani Ani Labudzie, która jest też w naszym filmie, nadal świetnie funkcjonuje. 

Dla mnie największym plusem - bo sporo osób już widziało "Johnny'ego" - jest to, że ludzie zdystansowani do Kościoła, do religii - mówią nam, że zrobiliśmy bardzo ekumeniczny film. My nie epatujemy ani religią, ani chrześcijaństwem, tylko mówimy o bardzo humanistycznych wartościach. 

Jak udało się wam namówić do udziału w filmie Annę Dymną? W ostatnich latach zrobiła sobie przerwę od aktorstwa.

To nie było trudne, ponieważ działalność księdza jest jej bliska. Sama też prowadzi fundację i działa charytatywnie. Mimo że zagrała epizodzik, bo wcieliła się w panią Helenę Kaczkowską, też uznała, że to coś ważnego i warto w tym uczestniczyć, podobnie jak pan Witold Dębicki, który zagrał Ziuka, czyli ojca księdza. 

Skoro już jesteśmy przy epizodzikach, to muszę się dowiedzieć, kiedy dogadaliście się z Jurkiem Owsiakiem, żeby się u was gościnnie pojawił? 

To trwało kilka miesięcy, od momentu, kiedy wysłaliśmy Jurkowi scenariusz. Oczywiście nie miał czasu, żeby go przeczytać, a kiedy już sprawdził swoją scenę, to pierwsza odpowiedź była taka: "Nie no, tak to nie było. Właściwie, po co to mamy robić?". Nie dawałem za wygraną. Uznaliśmy, że zostawimy Jurkowi swobodę jeśli chodzi o wydźwięk tej sceny, czyli spotkania na Przystanku Woodstock [dziś Pol'and'Rock - red.].W bardzo zajętym kalendarzu wygospodarował dla nas cztery godziny. Kiedy przyjechał na plan - scenę z festiwalu kręciliśmy w hali w Warszawie - i zobaczył, że odtworzyliśmy jeden do jednego Akademię Sztuk Przepięknych, już był pod wrażeniem. Zagrał siebie i zrobił to fantastycznie. Gotową scenę zobaczył potem na spotkaniu podczas Pol’And’ Rock i nie udało mu się ukryć wzruszenia. 

Robert Kijak (z prawej) razem m.in. z Jurkiem Owsiakiem na premierze filmu 'Johnny' w WarszawieRobert Kijak (z prawej) razem m.in. z Jurkiem Owsiakiem na premierze filmu 'Johnny' w Warszawie Kuba Atys

A propos wzruszenia. W jednej z ważnych scen w "Johnnym" pojawia się piosenka "Nic nie może przecież wiecznie trwać" w wykonaniu Dawida Podsiadły. Jak do tego doszło? 

Nie wymieniłem jeszcze jednego, bardzo ważnego twórcy - Maćka Kozłowskiego, który jest montażystą. On też po raz pierwszy montował pełnometrażowy film i nie ukrywam, że to jak dzisiaj wygląda "Johnny", jest w dużej mierze zasługą Maćka. Pomysł na tę scenę, o której mówisz, i tego podkładu muzycznego, jest Daniela i Maćka. Ponieważ ta piosenka funkcjonowała w Orkiestrze Męskiego Grania i była dostępna tylko w wersji koncertowej, Dawid Podsiadło zgodził się ją nagrać ponownie na nasze potrzeby w wersji studyjnej.

Co najlepiej zapamiętasz z pracy przy "Johnnym"? 

Tak to sobie ułożyliśmy w kalendarzu, żeby podczas ostatniego dnia zdjęciowego zagrać symboliczną scenę otwarcia hospicjum. Zaprosiliśmy na plan rodzinę księdza Kaczkowskiego, Patryka i Żanetę Galewskich (także bohaterów filmu), przyjechał także Jurek Owsiak, Anna Labuda - dyrektor hospicjum w Pucku, prezydent Sopotu (w tym mieście urodził się ks. Jan i tu został pochowany), byli również nasi koproducenci. W scenie oczywiście zagrali nasi fantastyczni aktorzy Dawid Ogrodnik, Anna Dymna, Witold Dębicki.

Daniel wymyślił piękną rzecz. Pierwotnie w scenie przecinania wstęgi na otwarciu miała zagrać zawodowa aktorka. Chcieliśmy, żeby odegrała rolę prawdziwej osoby, która w realnym świecie otwierała to hospicjum. Daniel zaproponował to mamie księdza, która bardzo się przed tym pomysłem broniła. Dowiedziała się o nim dopiero na planie, bo gdybyśmy jej to powiedzieli przed jej przyjazdem, to mogłaby nie przyjechać wcale. Ostatecznie się zgodziła za namową rodziny. 

Fantastycznie wyszło to ujęcie, które trafiło oczywiście do filmu. Wcale nie jest to scena finałowa, ale jestem szczęśliwy, że udało się nam zarejestrować grupę ludzi, która razem wytworzyła bardzo dobrą energię. Po ostatnim ujęciu polały się łzy wzruszenia całej ekipy, padły m.in. podziękowania, szczególnie dla Daniela, który poprowadził ten statek tak, by mógł spokojnie dopłynąć do portu.

Coś jeszcze?

Czuliśmy, że przyświecał nam przez cały czas duch Jana: takich znaków mieliśmy kilka. Choćby epizod, z tym że w pierwszej selekcji nie zakwalifikowaliśmy się na festiwal filmowy w Gdyni, co nie było przyjęte przez nas ze zrozumieniem. Tydzień później, dokładnie w dzień urodzin księdza, okazało się, że jednak jesteśmy w selekcji - to takie małe rzeczy, które dają radość. I zdobyliśmy nagrodę publiczności! Mam nadzieję, że teraz "Johnny" spodoba się także widzom poza festiwalem.

<<Reklama>> Ebook i audiobook "Johnny. Powieść o księdzu Janie Kaczkowskim" autorstwa Macieja Kraszewskiego są dostępne na Publio.pl>>

Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina

Więcej o: