"Bros" to komedia romantyczna o gejach, która może dać wszystkim dużo dobrego [RECENZJA]

Do polskich kin właśnie weszła pierwsza mainstreamowa komedia romantyczna z mężczyznami w rolach głównych. Wchodząc na salę, nie byłem przekonany, czy wyjdę z niej zadowolony, ale było dobrze. Powiem więcej. Chciałbym znać więcej takich historii w prawdziwym życiu. Pomimo świadomości, że to komedia romantyczna.

Film "Bros" jest promowany jako jedna z pierwszych gejowskich komedii romantycznych, którą wypuściło duże studio filmowe - Universal Pictures. Ta wiadomość na pewno ucieszyła wielu, ponieważ to niewątpliwie przełom w historii kina. Jednak filmy wychodzące spod skrzydeł dużej wytwórni nie zawsze muszą się zapisać jako wielkie tytuły.

W przypadku "Bros" czas pokaże, czy ta produkcja zostanie na długo w pamięci widzów, ale mogę śmiało stwierdzić, że ma do tego predyspozycje. Za reżyserię odpowiada Nicholas Stoller, który jest znany z tworzenia komedii romantycznych. I to on w końcu zdecydował się przełamać schemat umieszczania jedynie par heteroseksualnych w filmach tego gatunku.

Więcej ciekawych informacji ze świata filmów i seriali znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl >>

Głównym bohaterem jest 40-letni Bobby (Billy Eichner), który jest rozpoznawalnym w środowisku pisarzem. Do tego prowadzi swój własny podcast i zarządza zespołem, który przygotowuje się do otwarcia Muzeum LGBTQ w Nowym Jorku. Jest gadułą i bardzo dużo czasu poświęca wspieraniu środowisk nieheteroseksualnych. Jednocześnie zarzeka się, że nie chce być w związku i dzieli gejów na tych bystrych (do których on sam się zalicza) i na tych, którzy bystrzy nie są.

Pewnego dnia przez przypadek poznaje swoje kompletne przeciwieństwo - Aarona (Luke Macfarlane), który również ma 40 lat i pracuje jako notariusz specjalizujący się w sprawach testamentowych. Nie jest tak rozmowny, jak Bobby i wydaje się bardzo spokojną osobą, ale po pracy prowadzi barwne życie seksualne. Bierze udział w trójkątach i innych niekonwencjonalnych aktach miłości, do których z kolei pisarz nie jest przekonany. Aaron w przeciwieństwie do Bobby'ego nie jest także zaangażowany w sprawy ideowe.

Uważam, że udało się stworzyć film, który będzie satysfakcjonował zarówno osoby LGBTQ, jak i heteryków, którzy niewiele wiedzą na temat realiów randek gejów. W "Bros" pada ważne zdanie z ust Bobby'ego, który mówi, że hasło "love is love" jest nieprawdą i zostało wymyślone tylko po to, aby ludzie heteronormatywni zaczęli bardziej przychylnie patrzyć na mniejszości seksualne.

I to jest główną zaletą tego filmu. W realistyczny sposób pokazuje, w czym różni się randkowanie męsko-męskie. Geje mogą się cieszyć, że mogą zobaczyć na dużym ekranie odwzorowanie swojego dnia powszedniego, a ludzie, dla których te realia są obce, mogą w przystępny sposób poznać, jak wygląda to "od kuchni". 

Widzimy zarówno proces umawiania się na (jak to określił Bobby): beznamiętny i mechaniczny seks przez aplikacje randkowe czy przebieg imprezowania w klubie gejowskim w wielkiej metropolii, gdzie aż kipi od testosteronu umięśnionych facetów, którzy mają ochotę tylko na jedno, ale na milion różnych sposobów.

Dobrze pokazane jest także "zwykłe" poznawanie się dwóch przeciwstawnych głównych bohaterów, którzy zaczynają razem chodzić na randki do kina, aż w końcu lądują na wspólnym wyjeździe w Provincetown. Możemy zobaczyć, z jakimi stereotypami na temat męskości zmagają się wobec siebie, co ich wewnętrznie trapi i dlaczego do tej pory nie chcieli zaangażować się w związek. Oraz widzimy, w jaki sposób mogą się wzajemnie uzupełniać. 

Relacja, którą w końcu udaje im się stworzyć, także może dać do zrozumienia wszystkim, że życie w niej nie wygląda tak samo, jak w przypadku związków damsko-męskich. I nie chodzi tylko o tradycyjny sposób postrzegania ról w nim. Są ukazane inne aspekty takich związków. Jedną z nich jest np. stosunek do monogamii.

Zobacz wideo Przez lata grała epizody. Sukces odniosła, kiedy przez przypadek wymyśliła "Pomoc domową"

W "Bros" także dobrze jest ukazane, jak w rzeczywistości środowisko osób LGBTQ jest różne i wewnętrznie podzielone. W jednym z końcowych momentów filmu podczas otwarcia muzeum jedna z  bohaterek mówi ważne zdanie. Kobieta mówi, że jeszcze niewiele wiedzą o sobie i dopiero od jakiegoś czasu istnieje przestrzeń na to, aby móc się uczyć od siebie nawzajem.

W filmie dużym plusem jest również ukazanie wszystkich ludzi tworzących społeczność LGBTQ. Każdy z bohaterów tworzących zespół planujący otwarcie muzeum reprezentuje inną literkę ze skrótu i zaprezentowany jest punkt widzenia każdej z tych osób.

Poza tym, jak na komedię romantyczną przystało, w filmie powinny się znaleźć zabawne sceny i dialogi. W tym przypadku także się to scenarzystom udało. Podczas seansu zaśmiałem się wielokrotnie, a podczas kilku scen głupawy uśmieszek nie chciał zniknąć z mojej twarzy. Najbardziej w pamięci utkwił mi sposób, w który odnieśli się raz do siebie główni bohaterowie.

Za pomocą stwierdzeń "chuchro, które gada non-stop" lub "pusty mięśniak bez własnego zdania" w śmieszny sposób ukazano stereotypy, które funkcjonują wśród społeczności. A w dalszej części filmu je obalono i niekiedy też potwierdzono, bo w wielu stereotypach jest ziarenko prawdy.

Bardzo podobała mi się także pierwsza scena łóżkowa Bobby'ego i Aarona. Była gorąca i jednocześnie subtelna. Pokazano w niej także w przystępny sposób, jakie nieoczywiste rzeczy mogą być pociągające dla dwóch mężczyzn.

W filmie znajduje się także sporo odniesień do kultury amerykańskiej. We własnej osobie wystąpiła w nim Debra Messing, czyli aktorka odgrywająca główną rolę w serialu "Will i Grace", który poruszał tematykę LGBTQ. Ponadto Aaron zachwyca się piosenkarzem country Garthem Brooksem, a Bobby spędza wiele wieczorów przed telewizorem ze stacją Hallheart Channel, która jest zapewne nawiązaniem do amerykańskiego kanału emitującego filmy telewizyjne Hallmark Channel. W Polsce ta stacja była dostępna do 2010 roku i była jednym z pierwszych kanałów filmowych w naszym kraju.

Przez cały seans oglądałem "Bros" z zaciekawieniem, a uśmiech często nie mógł zejść z twarzy. Były też momenty smutne, przy których miałem ochotę się trochę dłużej zastanowić. Jednak, jak na komedię romantyczną przystało, od drugiej połowy film stawał się on coraz bardziej przesłodzony. A wisienką na torcie było zakończenie, którego każdy mógł się spodziewać. Jednakże zostało ono wymyślone w nieco inny sposób. Na pewno o wiele bardziej pasujący do realiów par gejowskich.

Na sam koniec chciałbym tylko przytoczyć tytuł piosenki Maryli Rodowicz, czyli "Wszyscy chcą kochać", którego również użyła w ostatnim odcinku podcastu "Ja i moje przyjaciółki idiotki" Joanna Okuniewska. I nie mówię tego ze względu na tematykę LGBTQ. Ten film po prostu pokazuje, że każdy pragnie być kochany i czasami trzeba dojrzeć do tego, żeby dopuścić do siebie kogoś blisko.

P.S. W jednej z ostatnich scen podczas otwarcia Muzeum LGBTQ widzimy jedną z wystaw, którą tworzą hologramy znanych postaci. Albo zwariowałem, albo widziałem tam hologram odtwarzający postać Hiacynty Bukiet! A na pewno kogoś podobnego do niej. To tylko jeden z niewielu powodów, dla których w przyszłości na pewno zobaczę jeszcze raz ten film. 

P.P.S. Postacią, o której wspominałem wyżej jest "lesbijska pierwsza dama - Eleanor Roosevelt". Aktorka, która ją odgrywa pojawia się tylko na kilka sekund, a wygląda bardzo podobnie i ma taki sam ton głosu, jak główna bohaterka serialu "Co ludzie powiedzą?".

Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina.  

Więcej o: