Marta: "Czarna pantera" to jeden z moich ulubionych filmów Marvela. Ostatnie dwa-trzy z cyklu sprawiły jednak, że zaczęłam wątpić w to, czy to jeszcze jest seria dla mnie, więc powrót do Wakandy postanowiłam potraktować trochę jak ostateczny sprawdzian.
Justyna: W przeciwieństwie do Marty i rozlicznych wielbicieli Marvela mam niepopularną opinię na temat pierwszej części "Czarnej pantery". Uważam, że tamten film absolutnie przeciętny - ani jakoś dobry, ani szczególnie zły - i trochę za długi. Nigdy nie czułam potrzeby, żeby do niego wracać, ale też zdaję sobie sprawę, że to nie ja (biała kobieta z Europy) miałam mieć z niego najwięcej frajdy. Najbardziej spodobał mi się wtedy wątek księżniczki Shuri, nie powiem, wakandyjskie wojowniczki też były fajne. Cała reszta, zwłaszcza pod względem fabularnym, wydawała mi się jednak trochę wydmuszkowata. Nie miałam więc szczególnych oczekiwań wobec drugiej części, a i tak czuję się teraz zawiedziona.
Będę głównie narzekać, ale na sam początek chciałabym podkreślić, że przez większość czasu bawiłam się na nowej "Czarnej panterze" całkiem nieźle i jest mi zwyczajnie przykro, że to, co tak obiecująco się zaczęło, miało taki niesatysfakcjonujący finisz.
Marta: Zaznaczmy, że twórcy działali pod naprawdę ogromną presją - wydaje się, że stanęli wręcz przed zadaniem niemożliwym. Śmierć Chadwicka Bosemana, który zmarł w 2020 roku w wieku zaledwie 43 lat na nowotwór okrężnicy, wpłynęła nie tylko na scenariusz - przecież w zamierzeniu to on nadal miał być Czarną Panterą - ale także na pracę przy nowej wersji filmu. Wiele osób, które teraz pojawiło się na planie, znało go osobiście. Nie tylko oni zresztą podeszli do tej produkcji jak do hołdu dla aktora. Tu było wielkie ryzyko - jak połączyć żałobę i smutek z dobrą zabawą, jaką z założenia ma być rozrywkowe kino oparte o komiksy?
No i jest jeszcze druga kwestia - jeśli najpierw powstaje kilkanaście filmów rozrywkowych cyklu, a "Czarna pantera" jest pierwszym marvelowskim nominowanym do Oscara dla najlepszego filmu (i w sumie ma siedem nominacji), jest opisywana jako przełomowa, ma ogromny wpływ na społeczność czarnoskórych, to kontynuacja jest brana pod lupę uważniej niż inne filmy o superbohaterach. Najpierw może zajmijmy się tą drugą kwestią.
Justyna: Reżyser Ryan Coogler zaczął swoją nową opowieść z kopyta i przez pierwszą połowę trzymał naprawdę dobre tempo. Zgrabnie łączył stare wątki z nowymi, interesująco rysował fabułę, ładnie komponował kwestię przerabiania żałoby z sekwencjami akcji i okazjonalnymi żartami. Autentycznie byłam pod wrażeniem pomysłu na głównego przeciwnika i byłam ciekawa, co stanie się dalej.
Marta: Tak, nie chciałabym tu zbyt dużo zdradzać, ale już pierwsze sekundy, gdy poznajemy nowych bohaterów, zaskakują. Najpierw filmowcy sprawiają, że rozkminiamy, kto to może być, a potem fundują nam świetne sekwencje akcji, które sprawiają, że ciekawość wobec tych postaci jeszcze rośnie.
Justyna: Ale potem coś się zepsuło i wszystko zaczęło się rozłazić, a zasadniczo rozlewać. Skrupulatnie wypracowany potencjał utopił się przez fabularnie przeciągniętą strunę.
Marta: Chciałoby się aż wysłać apel do filmowców: wprowadźmy zakaz robienia filmów dłuższych niż 2 godziny i - powiedzmy 10 minut. Serio, nawet najwygodniejsze fotele kinowe nie wynagrodzą dłużyzn. Może nie jest łatwo wyciąć kilkanaście procent filmu, jeśli minuta w przeliczeniu kosztuje ponad 1,5 miliona (budżet "Czarnej pantery: Wakanda w moim sercu" to 250 mln dolarów), w takim razie może warto pomyśleć nad jeszcze jedną rewizją scenariusza takich wysokobudżetowych produkcji? Bo to w sumie niezły film, ale stanowczo za długi.
Więcej ciekawych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
Justyna: I przegadany, taki przepompowany. Można było sobie spokojnie darować 40 z tych 161 minut i wyciąć z jeden pogrzeb, przynajmniej pięć minut nawalanek i większość scen, w których ktoś idzie malowniczym korytarzem, albo po prostu gdzieś idzie, gdzieś jedzie, gdzieś leci albo płynie. Choć warto podkreślić, że zdjęcia i praca operatora są tutaj elementem bardzo na plus - to estetyczne, przemyślane i zaplanowane kadry. Sprawiają, że całość też traktuje się jakoś poważniej i po prostu, ładnie się na to wszystko patrzy. Ale też część takich estetycznych ozdabiaczy rozmywa tempo i przedłuża całość. Ktoś tu jednak zdecydowanie przedobrzył albo zabrakło osoby, która potrafiłby powiedzieć "spróbujmy zrobić to inaczej, zwięźlej".
Marta: To prawda. Zawsze bawi mnie taki stary trik, w którym ci dobrzy szykują się na ostateczne starcie. Także w tej części "Czarnej pantery" dostajemy scenę z zagrzewającą do akcji muzyką, a w tym czasie… ktoś coś przekłada, ktoś przyciska jakieś guziki, a ktoś inny lakieruje część zbroi. Samą muzykę jednak doceniam - podobnie jak w poprzedniej części, dobra robota. I co ciekawe, pompowany hype na powrót Rihanny i jej jakieś takie płaskie "Lift me up" to moim zdaniem najsłabszy muzyczny element w tym filmie.
Justyna: Cooglerowi udało się na początku sprawić wrażenie, że ten film będzie odrębny, w jakiś sposób inny. Kiedy pokazywał na otwarciu silne kobiece bohaterki, to one absolutnie wymiatały. Były mocarne, sprawne, sprytne, inteligentne, sprawcze - potrafiły żartować i przeżywać autentyczne emocje. Miałam nadzieję, że dostanę fajną opowieść o takim niezakłamanym "girl power" - dotyczącym nie tylko sprawności fizycznej. Bo kiedy z Wakandy znika jeden król, drugi król i obrońca w postaci Czarnej Pantery, to państwo nie upada. Z królową na czele skutecznie odpiera ataki z zewnątrz, broni się i jeszcze do tego rozwija. Nikt tam sobie nie daje w kaszę dmuchać. Mężczyzn u władzy nie ma, a wszystko działa elegancko.
A potem na koniec nadchodzi jakiś dziwny fabularny fikołek i nagle okazuje się, że te silne babki potrzebują wyrafinowanego dopingu, żeby pokonać przeciwnika. Ja wiem - same go sobie konstruują, ale wychodzi jakoś tak niezręcznie. Że tak same z siebie to by nie mogły dokonać tego, czego tu potrzebują. A może się już czepiam dla zasady?
Marta: Nie wiem, czy się czepiasz, zresztą ci, którzy wytrwają do sceny po napisach, zobaczą, że jednak kobiety najwyraźniej "to za mało". Nic więcej tu nie zdradzę.
A wracając jeszcze do Bosemana, to rzeczywiście, mimo wielu innych świetnych ról, choćby w "Ma Rainey: Matka bluesa", Disneyowi udało się sprawić, że w świadomości większości ludzi, w popkulturze, jego spuścizną pozostanie przede wszystkim rola króla Wakandy. Wiadomo więc było, że kontynuacja "Czarnej pantery" bardzo mocno musi do tej legendy nawiązać.
Justyna: Zgodnie z oczekiwaniami to opowieść o przechodzeniu przez różne etapy żałoby, zwłaszcza wtedy, kiedy naokoło dzieje się dużo i trzeba zdecydowanie działać. Już sam pomysł, by w standardowej czołówce z logiem Marvela wyciąć dźwięk i pokazać tylko ujęcia z Bosemanem, był bardzo elegancki i wywiera piorunujące wrażenie. To piękny gest.
Marta: Pierwsze minuty, szczególnie czołówka, to prawdziwie wzruszające pokazanie jego znaczenia dla serii filmów. Później jednak ktoś - tak jak z liczbą pogrzebów w scenariuszu - postanowił: a dodajmy jeszcze jedną scenę, i jeszcze jedną. I o tę jedną właśnie za dużo.
Justyna: Nie odmówię twórcom scenariusza, że zachowali konsekwencję i pamiętali o kompozycyjnej klamrze, którą ładnie zamykają. A zaraz potem wszystko psują. Na sam koniec dodam, że tajemnica księcia T'Challi, o której wspomina królowa gdzieś na początku, ale nie ma czasu wyjaśnić córce, to jest fabularny strzał w stopę i intelektualne lenistwo. Tą jedną sceną wyrzuca się do kosza ważną część przesłania całego filmu. A szkoda. Więc tylko jeszcze powiem: A NIE MÓWIŁAM.
P.S. Jestem też pewna, że nowa "Czarna pantera" na pewno jest lepsza od nadchodzącej drugiej części "Avatara". Zdecydowanie też przebija "Aquamana" - mówię to, choć jestem pełna miłości dla Jasona Momoa, który naprawdę robił wszystko, co mógł, żeby uratować ten film ze stajni DC.
****
Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina.