Był rok 2007. Do IMAXów wszedł właśnie (zaskoczenie) "Beowulf" - film przełomowy, wyprodukowany w technologii 3D, na bazie fenomenalnej nordyckiej opowieści. Nie był szczególnie piękny, 3D mocno kulało i tak naprawdę przydało się chyba tylko po to, żeby pokazać nieziemskie kształty pozłacanej Angeliny Jolie. Ale widać było, że produkcja Zemeckisa wyznacza zupełnie nowy trend w kinematografii. Tropem tym podążał już od pewnego czasu James Cameron, szykujący dla widzów prawdziwą bombę w trójwymiarze - potrzebował jednak jeszcze chwili, żeby nie wypuścić podobnego do "Beowulfa" wizualnego babola. Pomagali mu w tym spece z Nowej Zelandii - firma Weta Workshop, dostarczająca za śmieszne pieniądze najlepsze efekty specjalne do trylogii "Władca Pierścieni" Petera Jacksona. To właśnie "Władca" miał być dla Camerona sygnałem, że rzeczy, które sobie tylko wyobrażał, wreszcie są możliwe do zrealizowania.
Dwa lata później, w 2009 roku, wypuścił do kin swoje opus magnum - "Avatar". Film okazał się hitem. Opowieść o błękitnych ludzikach przypominających realnych aktorów podbiła serca widzów na całym świecie. Jednak był to nie tylko efekt zgrabnej i uderzającej w czułe struny historii. Kiedy patrzę teraz na nowego "Avatara: Istotę Wody" to wiem już dokładnie, co to było, a czego sobie chyba nie uświadamiałam. To było poczucie, że doświadczamy czegoś całkowicie nowego, co zagłusza liczne niedociągnięcia i to, że Jake Sully (Sam Worthington) jest idealnym i denerwującym ziemskim głupkiem.
Gdyby to miała być bardzo krótka recenzja, to napisałabym tylko: To naprawdę bardzo piękny wizualnie film. Po czym zacisnęłabym zęby i byłoby mi tylko w środku bardzo przykro. Bo w "Avatarze: Istocie Wody" problemów jest bez liku.
Po pierwsze mamy rok 2022, a nie 2012 albo 2013. "Istota Wody" zaliczyła srogie opóźnienie i być może kilka lat po premierze pierwszej części wciąż jeszcze złapałaby falę wznoszącą, bazującą na sukcesie podstawowego "Avatara". Niestety jest to co najmniej dziesięć lat obsuwy i różnych piętrzących się nad tym projektem problemów. Dzisiaj pierwszy "Avatar" dla wielu pozostaje sentymentem majaczącym gdzieś daleko w historii - byliśmy innymi ludźmi w 2009 roku, dzisiaj potrzebujemy innych rzeczy. A dostajemy odgrzewanego, pogrubionego dodatkową panierką kotleta.
Więcej ciekawych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
"Avatar: Istota Wody" to pierwszy "Avatar" do kwadratu, sześcianu i n-tej potęgi. To kopia wszystkiego, co dostaliśmy w 2009 roku, poszerzona o nowy żywioł (fajnie!) i zubożona o sens (niefajnie!). Są dzieci, o których Cameron wie tyle, że muszą się buntować przeciwko rodzicom. Jest inny - wodny - klan, na temat którego Cameron mówi nam tyle, że zamiast latających ikranów mają swoje odmiany długoszyich delfinów. Są ludzie - ich cele nieco się zmodyfikowały od pierwszej części, choć w fabule minęło około dziesięć, piętnaście lat. W tym czasie na Ziemi zdążyliśmy bezpowrotnie zniszczyć sobie przyszłość, więc szukamy nowego idealnego świata, a takim wydaje się Pandora - gdyby tylko nie te przeklęte niebieskie ludziki, które już raz dały nam popalić.
Sam Worthington i Jamie Flatters w filmie 'Avatar: Istota wody' Fot. 20th Century Studios / Disney
Ziemianie zgodnie ze swoją naturą nie odpuszczają. Choć poprzednio strzały z łuków ich pogoniły, uważają, że mogą popełnić ten sam błąd kolejny raz. Jak rozumiem, nie stoi za nimi jedno konkretne państwo, tylko najpewniej albo rząd światowy, albo międzynarodowa korporacja. Nie wiemy tego - wiemy tylko, że Ziemia mówi Ziemianom sayonara i albo Ziemianie znajdą sobie nową planetę do niszczenia, albo zostaną zniszczeni na własnej. Pandora jest zapewne jedynym dostępnym celem, który mimo poprzednio odniesionej porażki nadal opłaca się podbić. James Cameron każe wylądować nieco większej armii na Pandorze i zrobić dokładnie to samo, co poprzednio.
Efekt jest również dokładnie taki sam, jak poprzednio - zwłaszcza, że nie tylko nasz protagonista to nadal ten sam Jake Sully. Antagonista też jest mocno znajomy. Nie wysilono się nawet, żeby go podmienić na nowy, lepszy model. To wciąż ten sam pułkownik Miles Quaritch. Dostajemy więc tę samą walkę między nimi dwoma. W gratisie naokoło kręci się sporo dzieciaków, robiących coraz to głupsze rzeczy i pakujących się w coraz to większe kłopoty, z których Jake Sully musi ich ratować. Zamieniono tylko drzewa na podwodne rafy koralowe i ikrany na oswojone delfinowate.
Jeśli pierwszy "Avatar" był swego rodzaju dość prostym manifestem przeciwko działaniu wbrew naturze, tak "Istota Wody" jest znowu trochę o tym samym, ale najbardziej zdenerwują się na nią mieszkańcy tych krajów, w których wciąż poluje się na duże morskie ssaki. Bo to kwintesencja manifestu przeciwko polowaniom na wieloryby, delfiny i wszystko, co pływa, a z czego wykorzystujemy np. tylko tran.
Avatar: Istota wody (2022) Fot. 20th Century Studios
Jeśli pierwszy "Avatar" miał za zadanie pokazać nam możliwości kinematografii z 2009 roku, to Cameron w 2022 nadal uważa, że te same efekty specjalne będą nas zachwycać - zwłaszcza, jak będzie ich JESZCZE więcej. Tylko, że my to już widzieliśmy tych 13 lat temu, wtedy zachwyciło, a teraz... Jest pięknie, wiadomo, ale nie jest to ten sam poziom przełomu, jaki był lata temu! Nie musimy przez półtorej godziny oglądać filmu przyrodniczego o Pandorze. Serio, brakuje tu tylko narracji Krystyny Czubówny albo Davida Attenborough. Tymczasem Cameron serwuje przyrodniczy film: pływanie z delfinowatowymi, pływanie z wielorybowatowymi, pływanie z połączeniem ryby piły i czegoś ze skrzydłami, pływanie ze zmodyfikowanymi ośmiornicami, ze zmutowanym rekinem (tu bardziej była ucieczka, niż pływanie), pływanie z ławicami, na rafie koralowej, na otwartym morzu, na spokojnym morzu, na wzburzonym morzu, do góry nogami, w bok, w dół - cały przegląd możliwości. I CO Z TEGO. Jeśli chcemy pooglądać filmy przyrodnicze, włączamy BBC, na litość boską. Tak, wiemy już od 2009 roku, że Pandora to fenomenalnie piękne miejsce, nie trzeba nam tego znowu wpychać do gardła!
Powtórzyła się też muzyka. Nieodżałowany James Horner z wiadomych względów nie mógł jej stworzyć (zmarł w wypadku w 2015 roku), dlatego pałeczkę przejął Simon Franglen, pracujący zresztą z Hornerem przy pierwszej części filmu. To tylko pogłębia wrażenie, że mamy do czynienia z tym samym filmem, co lata temu.
Co gorsza nie pomaga to, że Pandora jest tak... realistyczna. To podobny problem, z jakim borykała się trylogia hobbicka Jacksona. Użyto aż 48 klatek na sekundę, co daje bolesne wrażenie hiper-realizmu. Pandora jest żywa, wyłazi z ekranu, można niemalże ją dotknąć, woda prawie nas moczy. Ale to nie są plusy. Do kina na film o obcych idzie się po to, żeby obejrzeć film o obcych. Nie potrzebujemy wrażenia, że jesteśmy na Pandorze razem z naszymi bohaterami. Nie czarujmy się, nigdy tam nie będziemy, zapewne nawet nigdy byśmy tego nie chcieli. Wiemy, że to jedna wielka ściema, a te nieszczęsne 48 klatek na sekundę dodaje realizmu tak realistycznego, że aż trzeszczy i krzyczy "PATRZCIE NA MNIE, ISTNIEJĘ, PANDORA JEST NAPRAWDĘ". Tymczasem ludzkie oko i tak przy 48 klatkach na sekundę jest na granicy swoich możliwości.
Ale wiadomo, może to i lepiej, że dostaliśmy wypełniacze w postaci przyrody, skoro fabuła jest zwyczajnie głupia. Napędzają ją kolejne przygody licznej dziatwy Jake'a Sully'ego i Neytiri. Dzieci robią to, co robią dzieci - psocą. Synowie i córki naszych głównych bohaterów psocą na potęgę, wpadając w coraz to bardziej niebezpieczne sytuacje, z których rodzice muszą ich jakoś wyratować. Przy okazji najstarsza trójka przeżywa kryzysy związane z trudnym wiekiem dojrzewania (jak widać, to problem powszechny na skalę kosmosu, a nie wyłącznie Ziemi). Na swoje niebezpieczne wyprawy z uporem zabierają najmłodsze rodzeństwo, które - zaskoczenie! - wpada potem w największe kłopoty. Cameron zachowuje się tak, jakby był zdziwionym Pikachu - co jeszcze niebezpiecznego wymyślą te dzieci? Jak do tego doszło? Bohaterowie urwali się reżyserowi z tego, co było zaplanowane w scenariuszu, i - jak przystało na dzieci - rozrabiają. Przypadkiem wyszedł mu film rodzinny, który zapewne miałby kategorię "od lat 7" gdyby nie to, że jest sporo mordowania.
Jamie Flatters i Zoe Saldana w filmie 'Avatar: Istota wody' Fot. 20th Century Studios / Dinsey
Mordowaniem zajmuje się ten sam zestaw ludzi, co w pierwszej części "Avatara". Są wybuchy, są piloci przeszywani strzałami (nadal nie wymyślono szkła na tyle grubego, żeby strzały się odbiły?...), są granaty w pobliżu silników (Sully ma chyba jeden zestaw specjalnych zdolności: strzelanie w locie i celny rzut granatem - gdyby to była gra komputerowa, to byłby słabym bohaterem). Ale chyba najbardziej denerwuje Jake Sully, zwykły marines, zdrajca ludzkości, który nagle potrafi przechytrzyć wszystkich w armii i korpusie zarządzającym - normalnie nadczłowiek. Jednocześnie geniusz strategii - narzeka na niego główna dowódczyni homo sapiens na planecie, wydając rozkaz wyeliminowania - jak i idiota, który uciekając od swojego przybranego ludu do innego świetnie wie, że ściągnie niebezpieczeństwo na kolejny klan. Jego dzieciaki, zwłaszcza dwóch chłopców, pragnących zostać wojownikami, jak ojciec, są tak nijakie i tak bez charakteru, że ciężko z nimi empatyzować w jakiejkolwiek kategorii.
Najciekawsza osoba - Kiri - jest absolutnie niewykorzystanym potencjałem, choć przez cały seans kolejne sytuacje na ekranie zdradzają, że jej zdolności mogą być wyjątkowe na skalę całej planety. Nie, po co to wykorzystać, niech Kiri zrobi okrągłe nic. W pierwszym "Avatarze" przynajmniej finałowa walka planety z Ziemianami dostarczyła ogromnej satysfakcji. A tu? Jedno wielkie wzruszenie ramion.
Nie rozumiem zachwytów po pierwszych pokazach prasowych. Do mediów docierały od tygodnia informacje, że to największe dzieło Jamesa Camerona, wbija w fotel, fenomenalne i mądre. No nie. Zakończenie filmu można sobie dopowiedzieć spokojnie od 30 minuty seansu. To trzy godziny pomieszania z poplątaniem - film przyrodniczy, teen drama i akcja. Jest na co popatrzeć, bo wizualnie jest rzeczywiście piękny, trójwymiar nie przeszkadza, wszystko jest tu perfekcyjne aż do bólu. Ale... pozostawia srogi niedosyt. I niepokoi zapowiedź, że to nie jest jeszcze koniec.
Żałuję, że chciałam tej drugiej części. Żałuję, że powstała. Żałuję, że Cameron się zaparł i zamiast poprzestać na tym, że już zrobił kilka dzieł, o których mówi się w kategoriach "wybitny", uparł się na kontynuację "Avatara".
"Avatar: Istota Wody" w kinach na całym świecie zagości już w najbliższy piątek, 16 grudnia. Przed filmem idealny czas - dłuższe weekendy, więcej wolnego, ludzie ruszą do kin. Nie mam wątpliwości, że większość z was pójdzie z czystej ciekawości i lekkiego sentymentu. Ja nie pójdę drugi raz, a to sporo mówi, bo z przyjemnością oglądam fajne filmy po kilka razy nawet na krótko od premiery. Bądźcie jednak ostrzeżeni, że w pewnym momencie będziecie już patrzyli na zegarek i zastanawiali się, ile jeszcze do końca.