Jerzy Bińczycki usłyszał, że do filmu ma zapuścić brodę: Wiem, mordę mam jak patelnia

Jerzy Bińczycki miał na koncie ponad 70 ról filmowych i serialowych, był niezrównany na deskach teatru, a w pamięci widzów szczególnie zapisały się dwie jego kreacje: Bogumił z "Nocy i dni" i profesor Rafał Wilczur / Antoni Kosiba ze "Znachora". Tego ostatniego zagrał tak, że nawet najbardziej zjadliwi krytycy, którzy film Jerzego Hoffmana miażdżyli, nie byli w stanie złego słowa o tej roli powiedzieć.

Publiczność "Znachora" w reżyserii Jerzego Hoffmana pokochała bezapelacyjnie. Ekranizacja przedwojennego romansidła przypadła na naprawdę trudne czasy - premiera filmu zbiegła się przecież ze stanem wojennym - pomogła widzom przenieść się do innego świata. Do dziś przecież podczas kolejnych telewzyjnych powtórek wszyscy ronią łzy, kiedy Piotr Fronczewski wypowiada słynną kwestię "Proszę Państwa, Wysoki Sądzie, to jest profesor Rafał Wilczur". Z kolei krytycy i recenzenci od samego początku byli dla produkcji bezlitośni.

Zobacz wideo To nie są ludzie, a rzeczy! Słynni polscy "półkownicy" [Popkultura Extra]

Jerzy Bińczycki. "Noce i dnie" były przełomem, "Znachor" ugruntował jego pozycję

"Nie było dobrych recenzji. Usłyszałam, że to gówienko lukrowane dla kucharek. Kałużyński chyba coś takiego napisał. Ale jednak w tym filmie było coś takiego, że kiedy był stan wojenny, to w maju czołgi jeździły po rynku w Krakowie, a ludzie zapłakani wychodzili z kina, że Marysia sierotka znalazła tatusia" - opowiadała po latach Anna Dymna. Nie ma co ukrywać, że jednym z największych atutów tej produkcji była niezapomniana kreacja Jerzego Bińczyckiego. Leszek Lichota, który tę samą postać zagrał po ponad 40 latach w nadchodzącym filmie Netfliksa, będzie musiał z tą legendą się zmierzyć.

Więcej informacji ze świata znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl

"Bińczycki stworzył tak wspaniałą postać, jego charyzma była tak ogromna, że tym filmem zdobyłem sobie przyjaciół wśród lekarzy zwolenników niekonwencjonalnej medycyny, których w tym czasie nawet zwalczano" - śmiał się też po latach Hoffman.

 

Jedną z najczęściej cytowanych recenzji "Znachora" jest bodaj ta, którą napisał swego czasu Zygmunt Kałużyński: "Jestem bezradny wobec nowego klejnotu kinematografii polskiej pt. 'Znachor'. Piszę to szczerze, bez kokieterii. Jak należy się odnieść? Jest to przedwojenna szmira, zaczerpnięta z dna ówczesnej subkultury, zrekonstruowana ponownie po upływie pół wieku, z udziałem czołowych współczesnych sił, w reżyserii Jerzego Hoffmana, naszego wielkiego faworyta. (...) Czy wreszcie nie ma nic do oglądania? Owszem, jest przede wszystkim Jerzy Bińczycki jako Wilczur. To on trzyma film i dzięki niemu siedziałem do końca - nie tylko z obowiązku, ale też, żeby na niego patrzeć. Jest to jego druga ważna rola filmowa obok Bogumiła w 'Nocach i dniach'. Okazuje się on czołowym aktorem naszeko kina, autentycznym przed kamerą, jak Olbrychski, albo jak był Cybulski". To dla aktora była ogromna pochwała.

- Tato zapytał mnie, co sądzę o tym filmie i zdaje się, że bardzej dyskretnie, ale mu powiedziałam, że ta historia jest dla mnie nieprawdopodobna. Tato wysłuchał tego, bo jako profesjonalsita i jako człowiek, lubił słuchać opinii osób, które nie były związane zawodowo z filmem. Wiedział, że to są opinie szczere z moich ust. Mniej więcej po roku jechaliśmy samochodem i tato powiedział mi: Wiesz, ukazała się recenzja Kałużyńskiego, w której skrytykował ten film, ale mnie akurat wybronił. Był bardzo zadowolony, że Kałużyński docenił tę jego rolę - opowiedziała Cezaremu Łasiczce na antenie TOK FM w programie "OFF Czarek" dr Magdalena Łaptaś, córka Jerzego Bińczyckiego. I dodała:

Dla mnie najważniejsza jest scena, w której mówi do Dymnej "Córeczko", bo wiem, że gdzieś tam to jest do mnie powiedziane.

Na czym polegała największa siła Bińczyckiego? Jerzy Hoffman nawet po latach nie jest do końca pewny, w czym dokładnie tkwił sekret, ale nie ma dla aktora niczego poza słowami uznania: "Po dziś dzień nie wiem, jakim aktorem był Bińczycki. To banał, jeśli powiem, że dobrym, ale czy wielkim? Na pewno był szlachetnym człowiekiem. To z niego emanowało. Przed kamerą Binio zawsze wydawał się niesłychanie prawdziwy" - opowiadał w jednym z wywiadów.

Tak nie było od samego początku. Bińczycki tak naprawdę nawet nie planował, że zostanie aktorem. W młodości pociagała go bardziej architektura, a na egzamin do szkoły aktorskiej poszedł dla towarzystwa i żeby wesprzeć swojego kolegę z liceum, Marka Walczewskiego. "Umiał tylko pół 'Bagnetu na broń' i modlił się, żeby o więcej nie pytali" - opowiadała po latach w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" jego żona, Elżbieta.

Dostał się i studia ukończył. Po dyplomie w 1961 roku od razu dostał angaż w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. Tam zadebiutował w inscenizacji "Ludzi królestwa" Roberta Penna Warrena - grał Starka. W tym teatrze poznał swoją pierwszą żonę Elżbietę Willównę, z którą doczekał się córki Magdaleny. Po czterech latach o Bińczyckiego upomniał się Kraków - aktor związał się z Teatrem Starym, na którego deskach grał już do końca życia. Na kilka miesięcy przed śmeircią w 1998 roku został jego dyrektorem.

Bogumił z przypadku

Z ukochanego teatru życiowa ścieżka doprowadziła go do największego przełomu w filmowej karierze. Bo właśnie tam pozał się z kostiumolożką Barbarą Ptak. Kiedy zobaczyła, jaki popis dał w "Biesach", wiedziała, że musi polecić reżyserowi Jerzemu Antczakowi kandydaturę Bińczyckiego, kiedy ten szukał nowego odtwórcy roli Bogumiła w "Nocach i dniach". Postać pierwotnie miał bowiem zagrać Stanisław Jasikiewicz, którego widzowie najlepiej mogą pamiętać jako ojca Janka z "Czterech pancernych i psa" czy ksiedza Kordeckiego z "Potopu" Jerzego Hoffmana. Aktor jednak niedługo przed rozpoczęciem zdjęć dowiedział się, że jest bardzo chory: po czasie zdiagnozowano u niego raka trzustki.

"Przesłałem Staszkowi scenariusz i czekam na odpowiedź. Nie miałem wątpliwości, że pęknie ze szczęścia. A tu niespodzianka. Po trzech dniach potem dzwoni do mnie: Ja nie mogę grać Bogumiła. Nie dlatego, że nie chcę. Nie wolno mi... Kiedyś to zrozumiesz. Realizacja filmu będzie rozciągnięta na lata... A nad moją głową skłębiły się czarne chmury. Byłem tak speszony, że nie miałem odwagi zapytać go dlaczego? Zza telefonu powiało czymś hiobowym" - wspominał potem w rozmowie z portalem tvp.pl Jerzy Antczak.

Jadwiga Barańska w filmie 'Noce i dnie'Jadwiga Barańska w filmie 'Noce i dnie' Kadr z filmu, reż. Jerzy Antczak / iMDB.com

Tak się składa, że "Biesy" widziała też żona Antczaka, Jadwiga Barańska i była pewna, że Bińczycki będzie idealnym Bogumiłem. "Basia Ptak, kostiumolog, powiedziała mi, że zna jednego aktora, który ma dwa metry wzrostu, okrągłą twarz i nazywa się Bińczycki. Pojechałem do Krakowa, obejrzałem spektakl, w którym grał i zaprosiłem go na kolację. Nie chciał się zgodzić na moją propozycję." - opwiadał w jednym z wywiadów reżyser.

Film? Niech pan zapomni, panie reżyserze. Jako dobrze wychowany człowiek z Krakowa nie mógł pominąć tytułu: 'Panie reżyserze, ja się do filmu nie nadaję. Wszystkie próbne zdjęcia spaliłem. Uchwalono, że jestem niefilmowy'. Połknął zawartość kielicha.
Po kilku kolejkach powiedziałem: 'Proponuję panu, aby zagrał pan Bogumiła Niechcica w bez próbnych zdjęć'. 'Bierze mnie pan tak w ciemno?'. 'Tak, bez próbnych zdjęć. Tylko będzie pan musiał zapuścić brodę'. 'Wiem, mordę mam jak patelnia, już to nieraz słyszałem. Popełnia pan samobójstwo. Ostrzegam. Ale skoro jest pan tak odważny... niech będzie. No to, panie reżyserze, rąbniemy sobie jeszcze po jednym?'

Jadwiga Barańska w filmie 'Noce i dnie'Jadwiga Barańska w filmie 'Noce i dnie' Kadr z filmu, reż. Jerzy Antczak / iMDB.com

Jerzy Bińczycki w wywiadzie dla "Gazety Krakowskiej" wspominał granie Bogumiła Niechcica słowami: "Na tego typu rolę, o takich rozmiarach, pod taką opieką artystyczną, w takim zestawie obsady, czeka się latami. Wiele się nauczyłem". Opowiadał też, że "na planie panowała wspaniała atmosfera, mieliśmy świadomość, że powstaje coś niezwykłego".

"Myślę, że Jerzy Antczak dał mojemu tacie ogromną szansę i on sobie z tego zdawał sprawę. Zawsze był bardzo wdzięczny Antczakowi, że tak zmienił jego życie" - powiedziała we wspomnianym programie jego córka. Warto dodać, że ona także była na planie "Nocy i dni", reżyser zgodził się, żeby Bińczycki zabrał ją ze sobą do pracy. Tam też jako dziecko obserwowała swojego tatę. Z tych obserwacji wyciągnęła po latach wnioski.

Na czym polega sekret aktorstwa Jerzego Bińczyckiego? 

"Miałam okazję podpatrzeć, jak tato pracuje i buduje swoje role. Myślę, że jego największą zaletą jako aktora było budowanie jego ról w oparciu bardzo precyzyjnie przemyślanej konstrukcji myślowej. Zawsze starał się rozgryźć daną postać, a ponieważ był dobrym psychologiem, toteż wiedział dużo o ludzkich charakterach. Potrafił zrozumieć to, o czym ludzie myślą w swoich najskrytszych myślach i przewidzieć reakcje. Wiedział, że pewne wzorce są potrzebne" - analizowała na antenie TOK FM córka Jerzego Bińczyckiego.

Wyjaśniła też, za pomocą jakich narzędzi swoje kreacje budował: "W 'Nocach i dniach' była taka scena, gdzie do Barbary przyjeżdża jej siostra i Bogumił ją oprowadza. Idą przez dworek, a przy stole stało krzesło. Jak scena była powtarzana, mój to tato to krzesło odstawiał, a jak wracali - a wiele razy kręcili tę scenę - to przestawiał. Ponieważ byłam dzieckiem, to mnie zdenerowało, że on w kółko to przestawia. Więc jak sobie przestawił, to poszłam i mu dostawiłam. Zapytałam po co on tak to krzesło tak odstawia i przestawia, a on mi powiedział, że robi to specjalnie, ponieważ chciał pokazać, że Bogumił był dobrym gospodarzem. A dobry gospodarz dba o swój dom w każdym szczególe i właśnie o takie detale dba. Posiłkował się różnymi takimi dodatkowymi gestami, które uwiarygodniały te postacie" - opisała jeden z sekretów warsztatu tego wybitnego aktora. "Mówił często, że aktor jest wiarygodny, kiedy mówi 'Kocham cię' przez zaciśnięte zęby, bo wtedy to wygląda namiętnie, natomiast 'Nienawidzę' uśmiechając się" - dodała.

Jerzy Bińczycki: "Życie z nim było niekończącym się pasmem różnych wrażeń"

Jak pokazała historia, "Noce i dnie" nagrali tak, że dostał nominację do Oscara. Zagraniczna prasa wychwalałą jego rolę, ale zwłaszcza Jadwigę Barańską. Ekipa pojechała nawet do USA, a Bińczycki w tym czasie namiętnie prowadził korespondencję z rodziną. Jego córka na antenei TOK FM przeczytała jedną z kartek, którą wtedy do niej przysłał: 25 marca 1977 roku. Brzmiałą następująco:

Moja kochana córeczko,
Jesteśmy już kilka dni w Los Angeles. Pięknie tu, ale cieszę się, że już za kilka dni się zobaczymy. Nasz film bardzo się podoba, ale na nagrodę nie mamy szans. Następną kartkę wyślę z Disneylandu, dokąd mają nas zawieść.
Całuję cię mocno - Tato

Sukces nigdy nie uderzył mu do głowy. Tego się trzymał już po premierze "Nocy i dni" także w teatrze. "Tato nie lubił takiego moralizatorstwa. Chciał, żeby widz sam dochodził do pewnych prawd. To było widać też po sposobie, w jakim rozmawiał z innymi aktorami" - opowiedziała w TOK FM jego córka. Jerzy Trela wspominał też: "Bińczycki to był przede wszystkim wspaniały, zaskakująco życzliwy człowiek. Uosobienie dobra. A że lubił robić psikusy? To był zawsze z jego strony dowcip ciepły, a jeśli złośliwy, to po to tylko, aby kogoś pouczyć. Poza tym potrafił śmiać się również z siebie".

Jego wybryki wspomina także córka Magdalena: "Kiedyś powiedział mi, że na planie 'Nocy i dni' zrobił taki numer, że powiedział do pani fryzjerki, że pan Walczewski prosi o grzebyk i szczotkę. Ona jakoś nie chwyciła, że to był dowcip i poszła i mu to zaniosła".

Ekipa nie pozostawała mu dłużna, o nie: "Pewnego dnia zawołała mnie pani charakteryzatorka i powiedziała mi: 'Słuchaj, to zrobimy taki numer tacie. Ja ci ucharakteryzuję na ręce taką jakby bliznę i powiesz tacie, że gdzieś tam na płocie sobie rozwaliłaś tę rękę'. No i rzeczywiście, siedziałyśmy tam chyba ze dwie czy trzy godziny. Mnie się to podobało, bo normalnie mi się tam nudziło. Więc poszłąm do niego z taką zbolałą miną, no i tato zbladł. Ale potem powiedział: 'No, nie wygłupiaj się, nie rób mi takich numerów" - opisała zajście córka aktora.

Jerzy Stuhr w "Polskiej Gazecie Krakowskiej" wspominał, że Bińczyckeimu zdarzało się straszyć znajomych z pracy na teatralnych korytarzach, psikusy robił też na scenie. "W sztuce była scena zbiorowa, w której nasze wielkie artystki rzucały się na winogrona i dla nas, czyli dla kolegi Treli, Bińczyckiego i dla mnie już nie wystarczało. No i Bińczycki to wymyślił. Do każdego owocu wstrzykiwaliśmy roztwór soli... I potem patrzyliśmy, jak koleżanki pojadały" - opisał psikusa Jerzy Stuhr.

Jerzy Bińczycki miał też poczucie obowiązku, kiedy więc już po premierze "Znachora" napisała do niego fanka z Rosji z prośbą o pomoc dla koleżanki, która zeszła na złą drogę i chyba już tylko list od Antoniego Kosiby może ją uratować, nie zignorował sprawy. Ale nie władał biegle rosyjskim, więc zwrócił się do babci jego córki, która zgodziła się w jego imieniu list napisać.

"Jakaś dziewczyna z Rosji napisała do niego list, w którym wyznała, że ma koleżankę, która zeszła na złą drogę. Uważała, że nic nie jest już w stanie tej koleżanki uratować, bo ona nie słucha rad życzliwych ludzi. I ona uważa, że jeśli mój tata jako znachor do niej napisze, to ona zacznie zachowywać się inaczej. I mój tato, który nie znał rosyjskiego, poprosił o pomoc moją babcię, mamę mojej mamy, która akurat rosyjski znała bardzo dobrze. Powiedział jej mniej więcej, co ma napisać i zostawił jej wolną rękę. Po pewnym czasie tato przyszedł i mówi: 'Mamo, co mama tam napisała, ta kobieta żenić się ze mną chce'. Okazało się, że moja babcia, która miała romantyczną duszę, zaczęła pisać, ze w Krakowie jest tak pięknie, kwitną jabłonie, jakieś opisy zaczęła tam dawać długie i zostało to rzeczywiście potraktowane jako rodzaj jakiś zalotów ze strony taty" - opisała Magdalena Łaptaś.

Jerzy Bińczycki zmarł niespodzizewanie na zawal serca 2 października 1998 roku w Krakowie. Spoczął w Alei Zasłużonych Cmentarza Rakowickiego, a na pogrzebie stawiły się setki pogrążonych w smutku żałobników.

Więcej o: