Magdalena Boczarska o udziale w "Heaven in Hell": Usłyszałam, że jeśli się nie zgodzę, film nie powstanie

- Już po pierwszej rozmowie miałam poczucie, że spotykam się z bardzo świadomymi twórcami, którzy nie chcieli być do końca życia kojarzeni tylko z "365". Mieli plan (...). Po kilku spotkaniach dotarło do mnie, że mam szansę wyruszyć z nimi w naprawdę fajną przygodę. Intuicja podpowiadała mi, że jeśli w tę drogę nie wyruszę, będę tego żałować - opowiada w wywiadzie dla Gazeta.pl Magdalena Boczarska, która zagrała główną rolę w najnowszym filmie twórców "365 dni". Tłumaczy także, jakie ma podejście do kręcenia scen intymnych, jak się grało z Simone Susinną, co to znaczy "przeciuchrać" i które z jej pomysłów trafiły do scenariusza.

"Heaven in Hell" w kinach widzowie mogą oberjzeć od piątku 10 lutego 2023 roku. Najnowsza produkcja twórców głośnego i erotycznego "365 dni" opowiada o niespodziewanym dla Olgi (Boczarska) romansie z Maksem (znany jako Taco z "Kolejnych 365 dni" Siomne Susinna). Dzieli ich 15 lat - ona jest od niego starsza, wiedzie udane życie zawodowe i ma już dorosłą córkę, a zdaniem koleżanek powinna znaleźć sobie nowego partnera. On jest młody, przystojny i nie boi się wyzwań. Spotykają się przypadkowo i już od pierwszego spojrzenia coś iskrzy - kolejne przypadkowe spotkanie uświadamia im, że nie mogą się od siebie oderwać.

Zobacz wideo "Heaven In Hell". Boczarska i Susinna w historii o miłości, która nie powinna się zdarzyć [ZWIASTUN]

Boczarska o intymnych scenach w "Heaven in Hell": Erotyka sama w sobie mnie nie interesuje

Zgodnie z zapowiedzią dystrybutora, łączy ich "rozpalający zmysły płomienny romans", ale nasza bohaterka zadaje sobie pytanie, czy jako dojrzała kobieta może "szaleńczo się zakochać i rzucić w wir namiętności?". Czy atrakcyjnemu i młodszemu partnerowi może na niej naprawdę zależeć? W dodatku do opowieści o ich romansie i kilku namiętnych scen widzowie dostaną też malownicze widoki z półwyspu helskiego - tak tytuł jest tu nieprzypadkowy, "Hell" to nawiązanie właśnie do tej lokalizacji. Magdalena Boczarska opowiedziała nam, dlaczego nie była w stanie odmówić twórcom filmu i co jest w tej produkcji najważniejszego.

Justyna Bryczkowska: Na pokazie prasowym powiedziałaś, że na pierwsze spotkanie z twórcami filmu szłaś z założeniem, że im odmówisz. A jednak zagrałaś główną rolę w tym filmie.

Magdalena Boczarska: Tomek Mandes jest nie tylko reżyserem, ale i aktorem, znamy się już całkiem długo. Mam duży szacunek do tego, jak duży, komercyjny sukces z filmem "365 dni" odnieśli on i jego ekipa. Nigdy jednak nie ukrywałam, że artystycznie nie jest to mój rodzaj kinematografii. I to właśnie z tego powodu byłam przekonana, że im odmówię. Ale moja agentka i znajomy producent powiedzieli mi, żebym dała sobie i im szansę, spotkanie to jeszcze przecież nie żadna deklaracja. No więc poszłam.

I jak zareagowali na twoje podejście?

Dla nich to, że chciałam odmówić, nie było żadnym zaskoczeniem. Na starcie usłyszałam, że jeśli się nie zgodzę, film w ogóle nie powstanie. Pomyślałam, że to sprytny sposób, bo wzięli mnie pod włos (śmiech).

Długo cię namawiali?

Spotkaliśmy się dwa albo trzy razy, zanim zdecydowałam się na współpracę, ale już po pierwszej rozmowie miałam poczucie, że spotykam się z bardzo świadomymi twórcami, którzy nie chcieli być do końca życia kojarzeni tylko z "365". Mieli plan na to, jaką historię chcą opowiedzieć tym filmem i przede wszystkim wiedzieli, co dla mnie było dosyć ważne, dlaczego w tej roli widzieli akurat mnie. Po kilku spotkaniach dotarło do mnie, że mam przed sobą ludzi, z którymi mam szansę wyruszyć w naprawdę fajną przygodę. Intuicja podpowiadała mi, że jeśli w tę drogę nie wyruszę, będę tego żałować.

Dlaczego?

Raz na jakiś czas w tym zawodzie zdarza się historia, która za tobą "chodzi". To może być gotowy scenariusz albo nawet sam pomysł. Z jakiegoś powodu coś z tyłu głowy podpowiada ci, że to może być coś ważnego, dla ciebie, dla widzów, trudno to zdefiniować na tym początkowym etapie, kiedy jest to ta prześladująca myśl, ale tak miałam w przypadku tego film. Im więcej o nim wiedziałam, tym bardziej chciałam go zrobić. Chociaż miałam takie poczucie, że może mnie przeciuchrać emocjonalnie.

Więcej informacji ze świata znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl

Przepraszam, co znaczy "przeciuchrać"?

Delikatnie mówiąc rozjechać, rozwalić, wytrącić z równowagi.

Warto było się tak męczyć?

To się okaże (śmiech). Ale jeśli mam być szczera, to oddałam tej postaci z siebie tak dużo, że mam nadzieję, że było warto. Staraliśmy się stworzyć podmiotową bohaterkę, prawdziwą, obciążoną emocjonalnym bagażem, skonfliktowaną wewnętrznie, ale też pełną drzemiącego w niej potencjału i namiętności - to jest miks, który może aktora "dojechać", bo trzeba się do tych wszystkich emocji w sobie dokopać.

Magdalena Boczarska i Simone Susinna / Materiały prasoweMagdalena Boczarska i Simone Susinna / Materiały prasowe 'Heaven in Hell' / Monolith

Kiedy widzę zestawienie "365 dni" i Magdalena Boczarska, to twoje nazwisko jest tym elementem, który sprawia, że nowemu projektowi chce się dać szansę. Bo pamiętam, jak mówiłaś, że nie rozbierasz się przed kamerą tylko po to, żeby pokazać się bez ubrań.

Erotyka sama w sobie mnie nie interesuje, nagość musi być przedłużeniem emocjonalności bohaterów. Ten film już na poziomie treatmentu, a później scenariusza, jawił się jako opowieść o miłości. O tym, czy kobieta po 40. może sobie pozwolić na to, by zawalczyć o własne szczęście, a co za tym idzie o miłości do siebie samej. Jest też ważny wątek macierzyństwa wobec tej miłości, który chyba całkiem nieźle z Kasią Sawczuk udało nam się sportretować.

Rzuciłaś wcześniej słowem "treatment". To coś w rodzaju streszczenia, konspektu z zarysem fabuły?

Tak, to czasem jedna, a czasem cztery czy pięć stron, które opisują historię filmu w bardzo skróconej formie. To zarys fabuły, jeszcze przed powstaniem scenariusza i dialogów.

Czyli twórcy nie ryzykowali aż tak, kiedy ci mówili, że ten film nie powstanie bez ciebie?

Scenariusz był, musieliśmy jednak cofnąć się do treatmentu, żeby móc lepiej rozbudować emocjonalnie bohaterów i tym samym mocno zaingerować w przebieg scenariusza, który bardzo się zmienił. Producentka Ewa Lewandowskai Tomek Mandes potraktowali mnie bardzo partnersko w tej drodze scenariuszowej, wspólnie wykonaliśmy bardzo dużą pracę.

Czy to znaczy, że mogłaś się z nimi dzielić swoimi przemyśleniami?

Od początku byli ciekawi moich opinii, za co jestem im wdzięczna. A potem pracowaliśmy już zespołowo. Zostałam zaproszona do współpracy na pięć miesięcy przed pierwszym klapsem filmowym. W tym czasie odbyliśmy szereg spotkań, na których szlifowaliśmy razem finalną wersję scenariusza. To ułatwiło mi pracę nad rolą, czułam, że dzięki temu to naprawdę jest "moja" bohaterka.

Co na przykład wyszło od ciebie?

Zasugerowałam konsultacje psychologiczne mojej relacji z postacią Kasi Sawczuk. Zależało mi, żeby położyć na to bardzo silny nacisk - wiedziałam, że bez konsultacji psychologa, który na co dzień pracuje z prawdziwymi problemami na linii rodzic-dziecko, matka-córka, będzie bardzo łatwo uderzyć w ton, który mógłby nie być w pełni prawdziwy.

I co to dało?

Uderzyło mnie, kiedy psycholog, po przeczytaniu pierwszej wersji scenariusza, powiedziała, że  w tej relacji Olga, czyli moja bohaterka, jest za bardzo pokazana w roli ofiary. Ustawiła moją bohaterkę na kontrze do córki w paru momentach. To było dobrym kluczem i wydaje mi się, że dało bardzo interesujący efekt.

W ogóle podejmujemy w filmie dużo ciekawych, życiowych wątków, czasem niewygodnych, czasem nawet wciąż trochę "zakazanych". Mam wielką nadzieję, że ten film wywoła jakąś szerszą dyskusję i poniesie w świat swoje przesłanie.

Jaką dyskusję i jakie przesłanie?

Na tym etapie, na którym rozmawiamy, odbyły się już pokazy przedpremierowe, z wersją filmu, która nie jest jeszcze ostateczna. Ale już widzę, że całkiem mocno elektryzuje kobiety i zapala do dyskusji, na przykład o tym, że nie powinnyśmy się wstydzić, że jesteśmy z młodszymi facetami. Albo o tym, jak zostałyśmy w Polsce wychowane, jak chcemy wychować nasze córki, jak ochronić relację z nimi, gdy pojawia się osoba trzecia. Ten film po prostu coś w człowieku zostawia. Jest szansą na przeżycie czegoś, co może się przerodzić w jakąś głębszą refleksję, mimo że jest to obraz nadal komercyjny.

Niezręcznie może o tym mówić, ale pogłębiona psychologia to coś, czego widzowie pewnie spodziewają się najmniej. Myślę, że twórcy zaproponowali tę rolę właśnie tobie, bo jesteś atrakcyjną kobietą i do tego świetną aktorką.

Mam w swoim dorobku różne role, niektóre były dosyć emocjonalnie szerokie. To jest na pewno aspekt numer jeden, dlaczego zostałam wzięta pod uwagę. A fizyczność w zawodzie aktorskim to po prostu konkretne narzędzie i niewątpliwie ma znaczenie, kiedy reżyser czy producent szukają obsady filmu.

Magdalena Boczarska i Simone Susinna / Materiały prasoweMagdalena Boczarska i Simone Susinna / Materiały prasowe 'Heaven in Hell' / Monolith

Producentka na pokazie mówiła, że bez ciebie ten film by nie powstał. Zastanawiałam się, czy to m.in. z powodu "Sztuki kochania", w której zagrałaś Michalinę Wisłocką.

Ciekawe, jak jeden film może potem mieć wpływ na kolejne role, ale tak właśnie wygląda zawód aktora. Kiedy dostałam scenariusz do filmu o Wisłockiej, nie było jeszcze kontekstu Protestu Kobiet, czarnych parasolek. Wtedy wiele osób pytało, czy jest sens robić film o kobiecie, która żyła 40 lat temu, rozdawała prezerwatywy, uczyła o seksie i napisała książkę. Jak się okazało, sens był i to duży, a jeśli m.in. z tego powodu "przyszło" do mnie "Heaven in Hell", to mogę być tej mojej drodze z Wisłocką wdzięczna za kolejną rzecz.

Słyszałam, że niektóre sceny pisane były wielokrotnie, aż do skutku, dopóki nie zaczęły brzmieć odpowiednio.

Diabeł tkwi w szczegółach. W dialogach każde zdanie może mieć znaczenie, więc muszą być wypełnione czymś, co wybrzmi wiarygodnie i szczerze. Żeby to osiągnąć, potrzeba dużo pracy i niejednokrotnie coś, co wydawało się dobre, po jakimś czasie wymaga zmiany, stąd też do niektórych scen, tych najważniejszych, mieliśmy faktycznie wiele podejść.

Czego się nie spodziewałaś po tym filmie?

Że ta rola rozłoży mnie na łopatki, rozgrzebie mnie jak terapia. O wielu rzeczach nie myśli się na co dzień - albo inaczej, nie chcemy myśleć o wielu rzeczach, chociaż wiemy, że się dzieją. Upływający czas, niepoukładane relacje, przeszłość, różnica wieku. Cały film przypominał mi o tym, ile mam lat, jak się ze sobą czuję. Kamera specjalnie szukała moich zmarszczek, bo to jeden z głównych wątków - miłość pomiędzy szalenie przystojnym 29-latkiem a kobietą w wieku 44 lat, atrakcyjną, ale jednak sporo starszą, niepewną swojej fizyczności, pełną wątpliwości czy taki związek może przetrwać. 

Przecież atrakcyjność i piękno nie wynikają tylko z wieku, ale raczej osobowości i charyzmy danej osoby.

Oczywiście, ale ja na przykład jestem wobec siebie bardzo krytyczna. To, jak widzą nas inni, nijak ma się do tego, jak widzimy siebie my. I to jest ważna lekcja do odrobienia. Żeby pokochać siebie i spojrzeć na siebie z miłością, i akceptacją. Dopiero wtedy możemy przyciągnąć do siebie prawdziwą miłość z zewnątrz.

Słyszałam też, że dużo poświęciłaś uwagi temu, by pomóc w przygotowaniach do filmu swojemu ekranowemu partnerowi, Siomonowi Susinnie. Jak wyglądały wasze warsztaty?

Poznaliśmy się dużo wcześniej, żeby móc się ze sobą trochę oswoić, porozmawiać o scenariuszu, ale też poznać się lepiej prywatnie. Bo to jednak bardzo "prywatny" film, z dużą dozą intymności wobec siebie nawzajem. I nie mówię tylko o scenach bliskości - w nich uczestniczy przecież też reżyser, operator. Chodzi mi bardziej o rodzaj szczerej emocjonalnej historii o dwójce ludzi, którzy się w sobie zakochują. Na szczęście polubiliśmy się z Simo w zasadzie od pierwszego wejrzenia, co na pewno pomogło nam w zbudowaniu naszej filmowej relacji.

Jak do tego dochodziliście?

Musieliśmy się wzajemnie przeprowadzić przez tę filmową historię z moim zawodowym doświadczeniem i jego chęcią zbudowania wiarygodnej postaci, przy ograniczonym doświadczeniu aktorskim. Był to bardzo ciekawy proces. Razem z Simo i reżyserem długo pracowaliśmy nad scenami,  scenariuszem, rozmawialiśmy o psychologii postaci. Był otwarty na uwagi i sugestie, ale trzeba mu oddać, że ma duży talent i potencjał.

Podobno jest bardzo dobrą i ciepłą osobą.

Tak, to jest bardzo skromny facet.

To wręcz ujmujące.

No wiem, przy jego fizyczności to niespodziewane dla wielu połączenie (śmiech).

Jest jeszcze wątek postaci Janusza Chabiora, który jest tu takim dobrym ziomkiem i pokazuje, że przyjaźń damsko-męska jest możliwa.

Jest naprawdę doskonały w tej roli, prawda? Co ciekawe na etapie scenariusza to miała być moja przyjaciółka, ale coś nam nie pasowało. I w końcu z Iwony stał się Iwem. Znamy się z Januszem kopę lat - jeszcze z teatru. Nasza prywatna relacja zdecydowanie zapracowała na ekranie.

Mam wrażenie, że łatwo byłoby popaść tu w stereotyp kolegi-geja, a tu nic takiego nie ma.

Nie chcieliśmy niczego dookreślać.

Zakończenie też jest otwarte.

Jest w nim nadzieja.

Kim jest idealny widz tego filmu?

"Heaven in Hell" to film dla kobiet, bez dwóch zdań. Pisaliśmy go dla nich, z myślą o nich. Każda z kobiet odnajdzie w nim coś dla siebie, w zależności od tego, na jakim etapie życia akurat jest. Czy jest zakochana, czy jest po rozstaniu, a może próbuje właśnie zawalczyć o relację ze swoim dzieckiem? Mam wielką nadzieję, że zostawimy kobiety z ważną refleksją na temat tego, że ich los zależy od nich samych i czasami jedna decyzja dzieli je od zupełnie nowego życia.

Janusz Chabior i Magdalena BoczarskaJanusz Chabior i Magdalena Boczarska 'Heaven in Hell' / Monolith

Więcej o: