Na koncie ma role w spektaklach teatralnych, Teatru Telewizji czy dubbingu. Wystąpił w takich produkcjach jak "Znachor", "Siedem życzeń", "Zmiennicy", "Dekalog". Jednak najbardziej kojarzony jest ze swoich roli serialowych: Tadeusza Norka w "Miodowych latach" i Arkadiusza Czerepacha w "Ranczu". Aktor w rozmowach z dziennikarzami rzadko opowiada o trudnych przeżyciach. W ostatniej rozmowie z magazynem "Viva" zdradził jednak, że w czasie pandemii ciężko zachorował, a największym wsparciem była dla niego żona, Beata.
Więcej podobnych artykułów przeczytasz na stronie głównej Gazeta.pl
Beata i Artur Barcisiowie poznali się, gdy on dopiero rozwijał swoją karierę aktorską, a ona była asystentką montażysty. Są razem od przeszło 40 lat, doczekali się syna, Franciszka. W 1995 roku zagrał małego Adasia Miauczyńskiego w filmie "Nic śmiesznego", ale nie zdecydował się na pójście w ślady ojca. Dziś zajmuje się montażem i grafiką komputerową. Niedawno udzieli wywiadu magazynowi "Viva", w którym opowiedzieli o trudnych chwilach, które ich spotkały nie tylko w czasie pandemii.
Artur Barciś zdradził, że na początku pandemii ciężko przechorował zakażenie koronawirusem. Był na granicy życia i śmierci, kilka dni spędził przykuty do łóżka, nie mając siły na nic, myślał, że umrze. – Nagle covid spowodował, że znalazłem się na granicy, i nie wiedziałem, w którą stronę popchnie mnie los – zdradził w rozmowie z "Vivą". – Nie spałem pięć dób. Na szczęście dzięki komórce Beba cały czas była przy mnie – dodał. Aktor wyznał, że w czasie choroby schudł 7 kilogramów i prawie wylądował w szpitalu. Na szczęście udało mu się pokonać chorobę. W późniejszych miesiącach otwarcie walczył z ruchem antyszczepionkowców, którzy zniechęcali do szczepień na COVID-19.
Nie był to jednak jedyny trudny moment w życiu Barcisiów. Gdy ich syn miał dwa lata, nagle dostał drgawek. Miał wysoką gorączkę, więc rodzice natychmiast zawieźli go do szpitala. – Usłyszeliśmy od lekarki, że muszą zrobić punkcję, bo bardzo możliwe, że to jest zapalenie opon mózgowych i należy się liczyć ze zgonem – wspomniał aktor. Lekarze kazali im wrócić do domu i zadzwonić do szpitala po dwóch godzinach. Choć Artur Barciś długo się wahał, bo bał się usłyszeć dramatyczną diagnozę, w końcu zebrał się w sobie i zatelefonował. – Okazało się, że dziecko ma zapalenie gardła – przyznał w rozmowie. – Mieliśmy dużo szczęścia. Nie doświadczyliśmy traum, los nas oszczędzał. A w każdej trudnej sytuacji zawsze mogliśmy na siebie liczyć – podkreśliła Beata Barciś.