Lena Góra: To jest niestety i stety taki świat, w którym czyjeś nazwisko może ci bardzo otworzyć drzwi. Ja jednak nie po nazwisko do niego napisałam, tylko po radę, bo jest dla mnie przede wszystkim królem gatunku kina drogi, w ogóle kina, fotografii. Mieliśmy z reżyserem Michałem Chmielewskim już pewne nagrania, które mu pokazaliśmy. No, a to, że on stał się tym producentem, bardzo nam pomogło, ale co najważniejsze - kreatywnie, bo jakie to szczęście od kogoś takiego dostawać uwagi montażowe…
Mieszkałam w USA dłuższą chwilę i poznałam tam też niesamowitych twórców, m.in. właśnie Chrisa Hanleya, który robił kultowe filmy w tym "Przekleństwa niewinności" Coppoli czy "American Psycho". One mnie wszystkie kształtowały jako twórczynię, ale przede wszystkim jako osobę. Poza Chrisem pracował z nami właśnie John Hawkes - droga jego kariery, filmy, które zrobił, pomijając już nawet to, że został nominowany do Oscara - zawsze świadczyły o tym, że dokonuje świetnych wyborów. Gra u nas też Brian McGuire - on wcześniej wyreżyserował film, w którym wystąpił Harry Dean Stanton. On kolei też zagrał główną rolę w filmie Wima Wendersa "Paryż, Teksas". Brian to jest ta pierwsza osoba w "Roving Woman", która jako pierwsza podwozi moją bohaterkę Sarę.
Wynika to chyba z tego, że przez lata, kiedy ich poznawałam w tych Stanach, nic od nich nie chciałam. Bo wiesz, panuje tam taka duża napinka, że jak ktoś jest znany, to wszyscy czegoś od ciebie chcą i cię proszą, żebyś im pomógł, albo np. wziął do filmu jako aktorkę. Ja nie chciałam kompletnie nic, zakumplowałam się z nimi. Po pięciu latach poinformowałam ich po prostu, że już robimy film i muszą w nim zagrać. Trochę się śmiałam, ale faktycznie nie mieli szansy protestować.
Polecam wszystkim przesłuchanie muzyki Connie Converse, bo była naprawdę niesamowitą artystką. A to, co nas najbardziej zaintrygowało, to jej bunt wobec świata. Zdecydowała, że zostawia to wszystko w chole*ę, spakowała się w samochód i wyjechała. Słuch o niej zaginął, do dziś nikt jej nie odnalazł. Ta historia mogłaby brzmieć tylko tragicznie, gdyby nie to, że ona miała też ogromną dozę humoru. Była bardzo zabawna i sarkastyczna, miała niezwykle ciekawe podejście do świata i słyszymy to w jej tekstach, ale też w jej listach, które zostawiła przed odejściem. Poprosiła w nich po prostu o to, żeby jej nie szukać. My też mieliśmy nadzieję, że w historii Sary, która znika tak jak Connie, pokażemy, że nasza bohaterka ma dużo lekkości i humoru. Bo w nawet tak ciężkiej sytuacji jest w stanie znaleźć właśnie lekkość i tego typu uważność. Chcemy pokazać, że nawet jeśli ktoś rzuca wszystko i całkowicie odmienia swoje życie, to niekoniecznie musi być to tylko tragiczne i ciężkie, bo może być też po prostu piękne.
Takich wydarzeń była masa. Pojawia się na przykład taki chłopczyk z kijem baseballowym, który mieszka naprzeciwko domu mamy Sary. On ewidentnie mówi "Spie*dalaj z tej okolicy" i ma z sześć-pięć lat, a wygląda tak, jakby ją miał zaraz tym kijem zamordować. Potem oczywiście dostaliśmy zgodę od jego rodziców na wykorzystanie nagrania, ale nakręciliśmy go przejeżdżając przez okolicę. On to robił naprawdę, bo wjechaliśmy na jego uliczkę po prostu na środku pustyni. Był przerażony - zobaczył dziwny samochód, którego nie znał i wyszedł z tym kijem, żeby naprawdę nam wrąbać, a że ma tyle lat, ile ma, jest to dosyć śmieszne. Naprawdę też mężczyzna w koszulce z napisem "Kocham pieski" powiedział, że mnie zastrzeli. Coś w nim krzyczało, że to zrobi. Tego typu amerykańskie scenki rodzajowe, dość ironiczne w wydźwięku, są trudne do wymyślenia.
Lena Góra w 'Roving Woman' materiały promocyjne Galapagos Films
Też byłam przerażona życiem. Tylko moja reakcja była bardziej podobna do tego, co zrobiły Connie i Sara - czyli d*pa w troki. Ale to jest tylko reakcja na ten stan. Nie miałam też superbezpiecznego gruntu pod nogami, więc łatwiej było iść dalej niż próbować zorganizować sobie ten strach na miejscu. Faktycznie nastolatki, a nawet dwudziestolatki mają dużo spiny. Jak zauważyłaś, jesteśmy rówieśniczkami i wchodzimy w ten super wiek, gdy zaczynasz się mniej przejmować i masz większy luz. Polecam wszystkim mieć trzydzieści plus lat, bo to jest zupełnie inna świadomość. A jak jest się młodszym, to jest ciężko: hormony, burza, niepewność. W moim przypadku to była szersza potrzeba zrozumienia tego wszystkiego. Podobnie do Connie i być może do Sary, miałam naprawdę duży problem z rozkminieniem, kim właściwie jestem. Zamiast to robić wewnętrznie, próbowałam to rozgryźć w drodze i dlatego tak wcześnie wyjechałam.
Dziękuję. Wydaje mi się, że miałam dosyć zdrowe podejście. Nie podchodziłam do tego właśnie na zasadzie "jestem, róbmy", nie miałam tego ciśnienia. Jak pojechałam do Los Angeles, to spędziłam pierwszych pięć, jeśli nie więcej, lat z kolesiem, w którym się zakochałam. Przemierzaliśmy Amerykę starą rozwalającą się furą bez dachu - z lat 60. To mnie bardziej interesowało: szukanie siebie w tym wszystkim, zakochanie, oddanie się drodze i jej narracji. Obejrzeliśmy też "Urodzonych morderców" Olivera Stone’a i bardzo przemówiła historia Micky'ego i Mallory, których grają Woody Harrelson i Juliette Lewis: oni się w sobie zakochują, biorą ślub i tak jadą jak szaleńcy. I my też tak zrobiliśmy. Mieliśmy w tym jakiś taki swój własny, prywatny film, który kręciliśmy na swoich oczach, tylko dla siebie. Nie miałam ciśnienia na karierę w ogóle, ale za to miałam potrzebę tworzenia, która zaczęła mi się jeszcze w Polsce w Teatrze Wybrzeże w Trójmieście. Po tych kilku latach wróciłam do L.A. i pomyślałam "ku*de, zrobiłabym coś", ale dostawałam marne scenariusze. Wiadomo, że tak to bywa w przypadku aktorek znikąd. Więc po prostu trzeba było zacząć coś pisać, bo bardzo trudno mi robić totalne g*wno. W takich przypadkach wyłażę ze skóry. No i pisanie doprowadziło mnie do tego momentu, w którym jestem.
Lena Góra - zdjęcie z podróży przed nakręceniem 'Roving Woman' materiały promocyjne Galapagos Films
Bardzo to polecam, chociażby po to, żeby się nie stresować. A przede wszystkim po to, żeby jakoś zawierzyć w siebie bo zrozumiałam dzięki temu ważną rzecz, która wydaje mi się najistotniejsza: nie ma kogoś na świecie, kto jest od ciebie lepszy, albo umie lepiej to, co ty robisz. Są tylko ci, którzy faktycznie coś robią. Bo scenariusz, który ty wymyślasz czy nosisz w sercu, jest jedyny w swoim rodzaju, bo nikt inny by go nie wymyślił. Po prostu go napisz. Albo wiersz, piosenkę. Może zrób stół, rzeźbę z modeliny - wyraź to, co w tobie siedzi, jakkolwiek.
To może być odpowiedzią na twoje pytanie, bo moja mama piosenkarką i artystką już nie jest, bo to wszystko zarzuciła wraz z moimi narodzinami. Bardzo chciała się wtedy odnaleźć w roli matki. Dla mnie to jest jakiś totalny kosmos, bo miała wtedy 25 lat. I to jeszcze w latach 80. będąc przy tym punkówą. Szanuję ją bardzo za to, że podjęła się tego wyzwania, ale czuję, że się totalnie w tym zatraciła.
To była dla mnie ważna lekcja, bo z kolei ojciec trzymał się swojej sztuki kurczowo i trzyma się jej do dziś. W jakiś sposób jest szczęśliwszy - on w życiu oddał się temu, co chciał, a moja mama to zarzuciła, bo jako kobieta "powinna". Myślę, że to mnie podświadomie nastawiło na to, że nie będę nic robić, bo taka jest tradycja - nie robię nic, co powinnam, bo tak narzuca presja społeczna. Być może dlatego nie mam jeszcze dziecka, choć kiedyś bym chciała. O mężczyznach się nie mówi, że jaki samolubny, czy narcyz, kiedy się oddaje swojej pracy, tylko że dobrze, że tak robi. Więc ja zachowałam się jak facet.
Chris Hanley opowiadał mi o tym, jak w latach 80. odkrył teraz już bardzo poważaną aktorkę Chloë Sevigny albo Harmony'ego Korine'a, który stał się kultowym reżyserem. Chris jako pierwszy wyprodukował ich filmy, bo ludzie nie kumali w ogóle, co to jest za kino i o co im chodzi i myśleli, że są bardzo dziwni. Nasza koproducentka Laura De Casto te ich filmy wtedy dystrybuowała. Więc kilku z tych doświadczonych twórców wspierała takich nietypowych wówczas młodych artystów i teraz, słusznie, są z tego bardzo dumni. Uważają, że są prawdziwymi kuratorami sztuki, bo znajdują nowe talenty.
Akurat Chris Hanley poznał mnie tak, że wpadliśmy na siebie przypadkiem na festiwalu w Cannes, kiedy pokazywałam tam swój krótkometrażowy film "Zieleń szpitalna". On do mnie podszedł i zapytał: "Czy ja cię nie widziałem, jak tańczyłaś w środku nocy na jakimś ravie na pustyni?" Ja do niego mówię: "Słucham?" A on wyjął telefon i pokazał, jak mnie wtedy nagrał w Joshua-Tree, gdzie on mieszka w tym Niewidzialnym Domu [To położony na pustyni obok parku narodowego Joshua-Tree słynny dom Hanleya. Jest pokryty lustrami, a producent nad jego projektem pracował z polsko-amerykańskim architektem Tomaszem Osińskim - przyp. red.]. A pokazał mi to na festiwalu w Cannes, gdzie wszyscy byli poprzebierani w stroje wieczorowe. To ostatnie miejsce, w którym myślisz, że coś takiego ci się przydarzy. On jest właśnie kuratorem. Jakoś ich przyciągnęłam swoją dziwnością, której nie blokuję. Ten jego niewidzialny dom też występuje w naszym filmie. Ciekawe tylko, czy go zobaczycie!
Tak! W czasach Polańskiego, Żuławskiego, Kieślowskiego faktycznie Polska pod względem filmowym była postrzegana jak taka Francja czy Włochy, wiedziano, że mamy świetne kino. A potem była jakaś taka postkomunistyczna d*pa. Wydaje mi się, że to się wzięło dokładnie z tego, że my w Polsce wstydziliśmy się sami siebie i konkurowaliśmy sami ze sobą, oraz z Ameryką! Bo nie chcemy niczyjej łaski! To trwało długo, ale od niedawna, jak obserwuję, zamiast ze sobą współzawodniczyć, zaczęliśmy się wspierać. To było też moim motywem przewodnim, żeby stworzyć film "Roving Woman" i zaprosić reżysera Michała Chmielewskiego i operatora Łukasza Dziedzica, którzy jeszcze w życiu nie zrobili żadnego filmu. Wiedziałam jednak, że to oni będą najlepsi. Chciałam też zaprosić resztę twórców: Przemka Chruścielewskiego, Marcina Lenaryczyka, Teo Rożynek i całą masę innych polskich artystów, a potem połączyć to ze Stanami. Z totalnym podnieceniem się, jacy oni są świetni, a oni weszli w to z dużą energią współpracy i mam nadzieję będą chętni na coraz więcej tego typu projektów.
Lena Góra materiały promocyjne Galapagos Films
Nie wiem, skąd się to u mnie się wzięło, ale pewnie z tego, że od kiedy miałam 16 lat, komunikowałam się codziennie niemal wyłącznie w języku angielskim, bo tak naprawdę nie miałam żadnych znajomych z Polski - ale zmieniłam sposób myślenia: kiedy jestem tam, myślę po amerykańsku. A jak myślisz po amerykańsku, to myślisz w innym rytmie.
Bardzo dużo słucham też ludzi w swoim otoczeniu i polecam ten sposób innym aktorom i aktorkom, którzy chcieliby się tego akcentu nauczyć i być w stanie brzmieć po "nowojorsku" czy "londyńsku". Akcent powstaje i się zmienia w zależności od położenia geograficznego i tego, jakie panują tam warunki. Akcent "wydarza się" w zależności od tego, jak i gdzie ludzie żyją. Jest spokojniejszy w miejscach, gdzie jest ciepło. Jest wolniejszy, bo jest po prostu gorąco. W miejscach takich jak Nowy Jork wszyscy się spieszą, budynki są wysokie i dużo się dzieje, to brzmienie jest takie "posiekane". Nie zaczęłam nigdy pracy nad akcentem od ćwiczenia ruchów mięśni i jakichś zabaw językowych. Trzeba za to posłuchać, poczuć, jak tam jest, zrozumieć, o co tym ludziom w życiu chodzi, jak się zachowują, i wtedy wydobywa się ten akcent, tak z brzucha. Po angielsku nie mam akcentu, ale miałam go po polsku i musiałam się go oduczyć, jak przyjechałam robić "Króla". Wtedy jeszcze miałam melodię i trzeba było z nią walczyć.
Bardzo. To jest dla mnie najtrudniejsza rzecz, żeby to przestawić. Pomijając słowa, bo trochę już tu jestem, więc coraz rzadziej wpadają mi angielskie zwroty. To dla mnie bardzo wkurzające, kiedy się tak dzieje, bo nie nienawidzę tak mówić. Ale naprawdę sposób myślenia jest inny. Dlatego lubię jeździć tu i tu, żeby trochę odpoczywać od tego "drugiego". W Stanach czuję chyba trochę więcej międzyludzkiego wsparcia i to też dostaje Sara na ulicach, gdzieś w środku pustyni. Choć mam nadzieję, że gdyby wyruszyła w podróż po wsiach polskich, to byłoby podobnie. Ale nie wiem. Co jednak najważniejsze, z ironią losu, pięknem, mądrością, idiotyzmem, magią i absurdem spotykamy się i tam i tu.