"Strażnicy Galaktyki 3". Przed seansem wyściskajcie swoje pieski, a do kina weźcie chusteczki [RECENZJA]

James Gunn bardzo emocjonalnie żegna się z Marvelem i ekipą Strażników Galaktyki. Choć ostatnia część jego trylogii to istny wyciskacz łez, to szczęśliwie nie zostawia widza pogrążonego w depresyjnym otępieniu. Reżyser wyważył fabułę tak, żeby znalazło się tu miejsce i na bardzo potrzebny humor, i wysoce efektowne sekwencje akcji. Najbardziej doceniam jednak, że to zgrabnie i bez nadęcia poprowadzona opowieść o przyjaźni, dobroci, cierpieniu, wsparciu i okrucieństwie.

"Strażnicy Galaktyki: Volume 3" już na zwiastunach zapowiadali się na film może nie do końca podniosły, ale na pewno dużo poważniejszy, mniej beztroski i zdecydowanie bardziej mroczny niż dwie poprzednie części. Bałam się, że wyjdzie z tego kiepska i pretensjonalna papka, ale jednak nie. To produkcja jak najbardziej wzruszająca, ale zarazem dostarcza to wszystko, za co widzowie tak lubią uniwersum Marvela. W dużym uproszczeniu: to film o szopie praczu i innych zwierzątkach, ale nie jest ani trochę infantylny.

Zobacz wideo

"Strażnicy Galaktyki 3" to wyciskacz łez i widowiskowy film akcji

Już przy pierwszych scenach nowych "Strażników Galaktyki" poczułam dziką potrzebę wytulania i wygłaskania swoich domowych psiaków i kotów. W tej części bowiem dowiadujemy się, jak to się stało, że szop pracz Rocket stał się pyskatym i genialnym wynalazcą. Nie jest to nic wesołego, albowiem geneza jego transformacji jest mroczna i bardzo łatwa do przełożenia na jak najprawdziwsze warunki.

Rocket zyskał swoje umiejętności w serii bardzo bolesnych i przerażających eksperymentów przeprowadzanych przez Wielkiego Ewolucjonistę (Chukwudi Iwuji). James Gunn ani trochę się nie cacka - pokazuje ten strach i ból zwierzęcia w sposób bardzo sugestywny. Naprawdę chwilami trudno było mi patrzeć na ekran, bo choć wiem, że w tych scenach pojawiają się cyfrowe animacje, to bezwzględność szalonego naukowca jest tu tak prawdziwa, że aż skóra cierpnie.

Tak się składa, że po latach Wielki Ewolucjonista dowiaduje się, że Rocket żyje i koniecznie chce go odzyskać, by wyciąć jego mózg i go dokładnie przebadać. Rusza obława, a życie szopa wisi na włosku. Pozostali Strażnicy bez wahania wyruszają w trudną misję, by uratować przyjaciela od niechybnej śmierci. Przy okazji dowiadują się, dlaczego Rocket nigdy nie chce opowiadać o swojej przeszłości. W trakcie misji wszyscy też walczą ze swoimi własnymi demonami: Peter Quill (Chris Pratt) ciągle nie może się pogodzić z tym, że Gamora (Zoe Saldana), którą kochał, już nie istnieje - jest w żałobie, depresji i ciągu alkoholowym. "Alternatywna" Gamora próbuje mu wytłumaczyć, że naprawdę nie jest tą samą osobą, która go pokochała i teraz ma nowe życie. Nebula (Karen Gillan) z kolei irytuje się m.in. tym, że Drax (Dave Bautista) robi, co chce i jej zdaniem bardziej przeszkadza niż pomaga całej reszcie, a Mantis (Pom Klementieff) jest umęczona tym, że nikt jej nie słucha i nie traktuje poważnie. 

James Gunn elegancko żegna się z Marvelem

To wszystko składa się na psychologicznie wiarygodną i bardzo humanistyczną w przesłaniu opowieść o przyjaźni, radzeniu sobie z traumą o różnych podłożach, empatii, potrzebie mądrej rozmowy, dawaniu sobie i innym drugiej szansy, a także o etycznym traktowaniu zwierząt i ogólnie każdej formy życia. Brzmi ciężko, ale jest podane po ludzku i tak, że można się z tym utożsamić. Bo też James Gunn w swoim scenariuszu nie idzie tropem czystego melodramatu - pełno tu żarcików, sarkastycznych ripost, a także odpowiednio widowiskowych wybuchów i pojedynków. Całość została oczywiście oprawiona odpowiednio przekrojową ścieżką dźwiękową z największymi hitami z kilku ostatnich dekad.

Warto też zauważyć, że to stosunkowo długi film - liczy sobie 150 minut - a jednak toczy się tak dynamicznie i spójnie, że nie czułam znużenia w trakcie seansu, co jest miłą odmianą np. po takiej przeciągniętej w czasie i niepotrzebnych ozdobnikach drugiej części "Czarnej Pantery". Tutaj też ujął mnie w nowej roli Will Poulter, który jako Adam Warlock doskonale wykorzystał swój komediowy potencjał - no i ma naprawdę efektowne sceny akcji. Przede wszystkim też podkładający głos pod Rocketa Bradley Cooper pokazał, że w dubbingu można wykreować pełną dramatycznego zacięcia postać. 

"Strażnicy Galaktyki: Volume 3" to również taki list miłosny reżysera do bohaterów i udany przykład tego, że można zrobić film jak najbardziej rozrywkowy, który jednocześnie opowiada o ważnych i trudnych rzeczach, a nie jest jednocześnie nieznośnie patetyczny. Jeśli to prognostyk tego, co James Gunn będzie robił jako jeden z nowych szefów odpowiedzialnych za filmy z uniwersum DC, to jest jakaś nadzieja na to, że coś się tam zmieni na lepsze.

Więcej o: