W latach dziewięćdziesiątych Piotr Gąsowski był już rozpoznawalną postacią, ale nie udało mu się zagrać głównej roli w żadnym filmie lub serialu. Znany był głównie z prowadzania teleturnieju "Kalambury" w Polsacie. Krótko po wzięciu udziału w produkcji Goldmana-Silbermana w "Złocie dezerterów", kontynuacji "C.K.Dezerterów", postanowił wybrać się na casting do amerykańskiego filmu o Holokauście "Jakub kłamca", gdzie w tytułową postać wcielał się Robin Williams.
Więcej ciekawych artykułów ze świata filmów i seriali znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl >>
Początkowo wszystko szło po myśli aktora. Dostał drugoplanową rolę Żyda Rozenka, a film kręcono w Polsce, więc nie musiał wyjeżdżać z kraju. W rozmowie przyznał, że gdy dotarł na plan zdjęciowy był zaskoczony podejściem amerykańskiej ekipy:
Przyjechałem na plan, otwiera mi pani: 'Mam na imię Rachel, będę twoją asystentką, dziękujemy, że zgodziłeś się zagrać w tym filmie'. Ja sobie myślę: 'Czy ja się zgodziłem? Ja bym ku*wa dopłacił, żeby w tym filmie być'. Prowadzi mnie do kampera, a tam dwa pokoje, butelka wina. Siadłem i rozryczałem się ze szczęścia - wspominał w podcaście 'WojewódzkiKędzierski'.
Umowa, którą podpisał umożliwiała mu pracę na planie "Jakuba kłamcy" przez trzy tygodnie, z czego pierwsze dwa były przygotowaniami, przed rozpoczęciem zdjęć z amerykańskim gwiazdorem. "Ćwiczyłem angielski z akcentem jidysz. To było tzw. żydłaczenie" – wyznał polski gwiazdor.
Gdy Polak i Amerykanin zdążyli już się poznać, szybko okazało się, że nadają na tych samych falach. Jednakże podczas jednej sytuacji Gąsiowski poczuł się bardzo niezręcznie w towarzystwie Williamsa. Gdy byli w drodze na plan zdjęciowy w Piotrkowie Trybunalskim, zaczepił ich tłum łowców autografów, którzy o dziwo, kompletnie nie interesowali się hollywoodzkim gwiazdorem: "Do niego nikt nie podszedł. Ja byłem zażenowany. 'Co ty zagrałeś, że cię tu tak wszyscy znają?' – zapytał mnie Williams. (...) Więc pokazuję ludziom, że to on jest gwiazdą, ale oni mówią: 'My go nie znamy, pana znamy, »Kalambury« przyjechały'" –opisywał Gąsowski.
Okazuje się, że pierwszy dzień na planie ze światową gwiazdą był równie ciekawy, co ich spacer. "Mam scenę z Williamsem. Klaps i ja się piep...m w pierwszym zdaniu. Kamera stop. Zjawia się psycholog, chwyta mnie za rękę i pyta, czy mogę dalej grać, jakbym był bokserem po nokdaunie. Jak z idiotą. Mnie się wydawało, że Monte Casino, husaria, Bitwa pod Wiedniem, Katyń. Ja tu Polak ze sztandarem w amerykańskim filmie, następca Poli Negri... Tak to wszystko mnie przyparło, że się zesr...m. I on mnie pyta, czy mogę grać. 'Fu...k off', krzyknąłem. I poszło" – opowiedział aktor.
Gąsowski pokładał olbrzymie nadzieje w tym projekcie. Wyznał, że widział już siebie na czerwonym dywanie podczas Oscarów, Złotych Globów, a przynajmniej w Cannes. Z wrażenia nie mógł spać, a w myślach miał już ułożoną swoją przemowę na jedno z ww. wydarzeń. Stworzył też nową wersję swojego nazwiska, które łatwiej będzie wymówić cudzoziemcom – Gasov.
Po skończeniu prac na planie, Amerykanie wysłali zmontowany film polskiemu koproducentowi Lwowi Rywinowi. Pierwszy pokaz był iście kameralny, ale uczestniczył w nim też Piotr Gąsowski. Jak wspomina po latach, był to najgorszy dzień w życiu jego kariery aktorskiej:
Minęło pół godziny, już ze dwa razy powinienem się pojawić, bo tych scen miałem z 15. (...) Jest scena, kiedy Williams idzie, w oryginale ja podbiegałem do niego i miałem go zagaić. Ale widzę, że on idzie, ale to już po tym, jak do niego wybiegłem. [...] Nikt na sali nie wiedział, że zostałem wycięty. I na końcu cisza, ja siedzę i płaczę, nawet teraz chce mi się płakać. [...] To był najgorszy dzień mojego aktorskiego życia ever – podsumował całą historię Piotr Gąsowski.