Była Arka Przymierza i był Święty Graal, które Indiana Jones w ostatniej chwili wyrywał z rąk nazistów, mieliśmy mistyczne kamienie Shankary i morderczy kult, a potem przechwytywaliśmy od komunistów kryształowe czaszki kosmitów. Teraz przyszła pora na tajemniczy "artefakt przeznaczenia" i ostatni pojedynek z niedobitkami faszyzmu - już 30 czerwca w polskich kinach.
Tytułowy artefakt przez ręce Indiany Jonesa przewinął się już pod sam koniec II wojny światowej, co też oglądamy w wartkiej sekwencji z odmłodzonym cyfrowo Harrisonem Fordem. Efekt raczej jest sporny - w oczy nie boli, ale też nie powala kunsztem. Człowiek jednak ma wrażenie, że nawet tak zaawansowana grafika komputerowa nie oddaje sprawiedliwości ludzkiej mimice i charyzmie aktora. Ale też doceniam, że twórcy zdecydowali się fabułę zarysować akcją, zamiast całą intrygę osadzać w przegadanym dialogu w 20-tej minucie filmu. Główne osoby dramatu zostały przedstawione, pora na powrót do fabularnej współczesności.
Lata mijają i oto mamy rok 1969. Amerykanie właśnie wylądowali na Księżycu, i tak się składa, że profesor Indiana Jones przechodzi na emeryturę. Niespodziewanie odwiedza go Helena - córka chrzestna, którą pieszczotliwie nazywa Wombatem. Nie widzieli się od lat, a ona dopytuje go o tamtą tajemniczą misję z czasów wojny - jej ojciec wtedy był razem z nim. Oczywiście to dopiero początek całej awantury i pościgu dosłownie na pół świata.
Uprzedzam, że w "Artefakcie przeznaczenia" scenarzyści postawili raczej na sceny akcji niż fabularne intrygi i wygibasy. Ale dostajemy wszystkie klasyczne elementy filmów z Indianą Jonesem - groźnych przeciwników, historyczną łamigłówkę, sekwencję z podróżą kreską po mapie, efektowne pościgi i strzelaniny, sporo humoru sytuacyjnego. Nie zabrakło też pyskatego nastoletniego pomocnika oraz fantastycznej i trudnej do uwierzenia zagadki. Scenariusz nie odleciał tak daleko, jak wyszło poprzednio z magicznymi czaszkami kosmitów. Niemniej słyszałam marudy narzekające na to, że znowu scenarzyści przegięli i popłynęli za daleko z fantazją. Mam tu ochotę przypomnieć, że w "Ostatniej krucjacie" Indiana Jones uratował życie ojca wodą ze Świętego Graala, która uleczyła ranę postrzałową. A pamiętacie, co wyleciało z Arki Przymierza?
Naprawdę doceniam, jak twórcy nowego "Indiany Jonesa" sprytnie rozwiązali kłopotliwą kwestię tego, że spalony w Hollywood po skandalu z przemocą domową Shia LaBeouf grał w "Królestwie kryształowej czaszki" syna głównego bohatera. Zastawany w "Artefakcie przeznaczenia" zabieg sensownie tłumaczy nieobecność aktora, kondycję psychiczną Jonesa i wprowadzenie postaci Heleny, którą z werwą gra Phoebe Waller-Bridge. Jest też o niebo lepszą partnerką w przygodzie niż był LaBeouf i zdecydowanie nie prowadzi swojej bohaterki tak, by była dokładną kopią Indiany Jonesa czy też, żeby jakoś go na ekranie przyćmiła. Jest oczywiście pyskata, zaradna, odważna i przewrotna - ale to ulepiona z innej gliny postać, co wielu osobom może nie pasować.
Nie ma co ukrywać, drugiego takiego Indiany Jonesa znaleźć się nie da. Harrison Ford ma 80 lat i na pewno nieźle się wyszalał na planie "Artefaktu przeznaczenia". Biega, kopie, skacze, jeździ konno, strzela z bicza, spuszcza łomot zbirom i pomimo wieku ciągle deklasuje konkurencję sprytem oraz wiedzą. Ale też nie udaje, że jest młodszy, niż jest.
Mam wrażenie, że właśnie po to niemal na początku filmu pojawia się scena, w której profesor Jones biega w samych bokserkach po swoim nowojorskim mieszkaniu. Widzimy go w pełnej krasie - to ciągle sprawny i umięśniony facet, ale naprawdę już widać, że swoje lata ma. Drobna niby rzecz, ale mi pomogła poczuć, że właśnie wyruszamy po raz ostatni na wspólną przygodę, bo jak śpiewała Anna Jantar - "nic nie może przecież wiecznie trwać". Podobna refleksja nasuwa się, kiedy na ekranie pojawia się John Rhys-Davies, którego widzowie pamiętają z roli Sallaha.
Doceniam, że widzowie mają okazję zobaczyć ludzi, którzy w tej serii przygodowej grają od 40 lat z okładem i nikt ich na siłę nie upiększa. To taka bajka, która pomaga oswoić się z przemijaniem - ich, naszym i ukochanych formatów rozrywkowych. Z kina wyszłam, ocierając łezkę z oka oraz przekonaniem, że Indiana Jones pożegnał się z nami godnie. Mam też poczucie, że w tym pożegnaniu chodziło o to, żeby nam przypomnieć, że choć przygody są fajne i sprawiają, że człowiek czuje, że żyje, to jeszcze ważniejsze jest to, żeby mieć w swoim życiu kogoś, z kim będzie można to wszystko wspominać.
Na sam koniec chciałabym wyrazić jeszcze swój bezbrzeżny podziw dla Madsa Mikkelsena, który został tutaj "tym złym". Poradził sobie z tym zadaniem oczywiście doskonale. Tak jak było w "Bondzie", nie popadł w karykaturalność, a jednak był trochę przerysowany. Był oczywiście przerażający, ale też nie epatował komiksowym szaleństwem. Doskonały przeciwnik w tak ważnej - bo pożegnalnej - misji Indiany Jones'a. Przyznam, że trochę więcej się spodziewałam po roli Antonio Bandersa, który tam po prostu się pojawia, ale to ciągle miły epizod. Na duże uznanie zasługuje też ekipa kostiumografów i scenografów - stroje nasi bohaterowie mają fantastyczne, a wnętrza nowojorskich mieszkań i uniwerków wyglądają tak, że nie ma co tym Amerykanom z przeszłości zazdrościć.