Film Spielberga z 1975 roku jest symbolem niepodważalnej zmiany, która zaszła wówczas w międzynarodowej kinematografii. Produkcja stała się jednym z pierwszych blockbusterów, a reżyser po latach został okrzyknięty jedną z najważniejszych postaci ery Nowego Hollywoodu. Komplementował go nawet sam Alfred Hitchcock za "myślenie poza wizualną dynamiką teatru".
Więcej ciekawych tekstów ze świata filmów i seriali znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl >>
I tę innowacyjność (jak na tamte czasy) czuć od pierwszych minut filmu. Od początku miałem pewność, że mam do czynienia z czymś imponującym. Jednakże byłem nieco zaskoczony rozpoczęciem filmu od sceny, w której dziewczyna została zabita przez rekina. Spodziewałem się, że początek będzie o wiele spokojniejszy – najpierw poznamy głównego bohatera, a dopiero potem pojawi się więcej akcji. Ale Spielberg na starcie z grubej rury zaserwował nam namiastkę tego, czego możemy się spodziewać w dalszej części filmu.
Jako osoba, która nie gustuje w dreszczowcach z elementami filmów katastroficznych, przyznam, że moją uwagę najbardziej zwróciły kwestie psychologiczne. Konflikt interesów, który uosabiają w filmie szeryf Brody (Roy Scheider) i burmistrz Amity (Murray Hamilton) jest niezwykle uniwersalny. Od razu przypomniał mi się główny wątek fabularny serialu "Wielka woda" Jana Holubka. Tam też wszystkie osoby decyzyjne bagatelizowały przestrogi hydrolożki Jaśminy Tremer. Tam też stawka toczyła się pomiędzy ludzkim życiem a utrzymaniem nieskazitelnego wizerunku.
W "Szczękach" dobrym momentem, który ukazuje irracjonalizm tej sytuacji, jest scena na plaży, w której burmistrz kurortu zachęca, a wręcz sugeruje wystraszonym plażowiczom, aby ci w końcu weszli do wody. Wyczyn śmiałków tworzy efekt domina i nagle w oceanie zaczyna się roić od spragnionych kąpieli urlopowiczów. To oczywiście kończy się tragicznie, a o mały włos nie ucierpiał też bezpośrednio główny bohater produkcji, którego syn mógł zostać pożarty przez rekina. To wtedy szeryf Brody postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i decyduje się skończyć raz na zawsze z rekinem.
I w ten sposób w drugiej części filmu przenosimy się na łódź łowcy rekinów, Quinta, któremu towarzyszą główny bohater i młody oceanolog Matt Hooper (Richard Dreyfuss). W relacji tej postaci z właścicielem łodzi Spielberg kolejny raz operuje kontrastem w kwestiach światopoglądowych. Obaj mężczyźni wywodzą się z różnych światów. Hooper nazywa Quinta "klasą robotniczą", a ten drugi mówi o nim "bogaty mieszczuch po college'u". Z biegiem czasu udaje im się znaleźć wspólny język, ale wciąż mają inny pomysł na pozbycie się rekina. W tym wątku pojawia się także ważny kontekst historyczny, który tłumaczy żądzę krwi byłego żołnierza. Jednakże zakończenie filmu zdaje się pokazywać, który tok rozumowania popłaca, chociaż nie jest to w żaden sposób moralizujące (i dobrze).
Był to ciekawy i intrygujący seans, ale nie potrafiłem się podczas tego filmu dobrze bawić, jak większość widzów "Szczęk". Sama historia wydaje mi się bardzo wydumana. Trudno uwierzyć, że nagle trafił się rekin psychopata, który postanowił pozabijać wszystkich ludzi, którzy mają czelność wejść do oceanu. W rzeczywistości te ryby nie są tak niebezpieczne i zabijają bardzo mało ludzi, co w swoim tekście opisała Joanna Chojnacka. Oczywiście jest to kino rozrywkowe, do tego powstałe na podstawie powieści, ale z całą dzisiejszą wiedzą, jak szkodliwy w rezultatach był ten film dla rekinów, nie mogłem przez te dwie godziny o tym zapomnieć i pomyśleć: "To tylko film".
Jednakże były to kompletnie inne czasy, a zarówno twórca powieści, jak i reżyser filmu sami teraz mówią, że gdyby wiedzieli, jakie tragiczne skutki dla rekinów przyniesie ich twórczość, to nie stworzyliby ich. Steven Spielberg w wywiadzie dla BBC przyznał, że zdaje sobie sprawę z tego, iż nakręcony w 1975 roku film "Szczęki" przyczynił się do spadku populacji żarłacza białego.
Mimo to uważam, że warto było zobaczyć ten film i przeżyć geniusz Spielberga na własne oczy i uszy. Muzyka, kadry, jak i efekty specjalne zasługują na ogromne uznanie. O wiele lepiej ogląda mi się filmy zrealizowane w ten sposób niż takie, w których roi się od animacji generowanych komputerowo. Wiem, że w produkcji jest wiele wpadek z tym związanych, ale na pierwszy raz w ogóle nie rzuciło mi się to w oczy. Również gra aktorska jest bardzo dobra, a sama historia policjanta, który początkowo stoi na rozstaju dróg, sprawia, że ta produkcja jest dziełem ponadczasowym.
Jedyne, co mnie wciąż zastanawia, to fakt, że wiele rodzin z dziećmi przedstawionych w tym filmie było granych przez aktorów, którzy bardziej wyglądali na dziadków niż rodziców tych pociech. Sam mam wiekowych rodziców, ale gdy jeździłem z nimi w wieku wczesnoszkolnym na wakacje, to wciąż wyglądali jak moi rodzice, a nie dziadkowie. Dlatego tak bardzo rzuciło mi się to w oczy, a nie sądzę, żeby w latach 70. XX wieku Amerykanie starzeli się o wiele szybciej niż teraz.