Witold Pilecki był wielkim patriotą, który brał udział w bitwie z Bolszewikami w 1920 roku. A podczas II wojny światowej jako działacz Polskiego Podziemia, dobrowolnie dał się złapać Niemcom w łapance na Żoliborzu w 1940 roku, aby trafić do obozu koncentracyjnego w Auschwitz, skąd następnie uciekł. W ten sposób chciał na własne oczy przekonać się, jak wyglądają warunki w tym nieludzkim miejscu, żeby później móc je opisać. W czasie pobytu tam założył także ruch oporu Związek Organizacji Wojskowych.
Więcej ciekawych artykułów ze świata filmów i seriali znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl >>
Później był uczestnikiem powstania warszawskiego, a następnie walczył z gen. Andersem we Włoszech. Po wojnie nie wrócił do komunistycznej Polski, ale i tak nie udało mu się umknąć Służbie Bezpieczeństwa, która pojmała go i skazała na śmierć w pokazowym procesie za nieprawdziwe przestępstwa. Wyrok wykonano na nim w maju 1948 w więzieniu przy ul. Rakowieckiej w Warszawie.
Nie ma więc wątpliwości, że osoba pokroju Pileckiego zasługuje na opowiedzenie o nim historii w wersji filmowej. Jednakże ostateczne wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Krytycy zmiażdżyli ten tytuł jeszcze przed oficjalną premierą. Bartek Czartoryski z portalu Filmweb w ocenie produkcji załączył komentarz, w którym pisze: "Pilecki zdecydowanie zasługuje na znacznie lepsze kino niż telewizyjny, poszatkowany produkcyjniak".
Podobnego zdania są inni krytycy, którzy twierdzą, że historia w filmie jest nieuporządkowana, a do tego nudna i mało wiarygodna. Ponadto warto zwrócić uwagę na informacje, które przed kilkoma miesiącami podawał "Newsweek". Wynika z nich, że "Raport Pileckiego" kosztował aż 38 mln złotych, co czyni go piątą najdroższą produkcją w historii polskiej kinematografii po 1989 roku.
Na tę kwotę zrzuciła się m.in. Polska Fundacja Narodowa, która na wyprodukowanie filmu dała 16 mln złotych. Pozostałe pieniądze pochodzą od Telewizji Polskiej i Ministerstwa Kultury, a jeden milion postanowił zapewnić Polski Instytut Sztuki Filmowej. Jednakże jak na tak wysoki budżet, wyniki oglądalności produkcji są bardzo mizerne.
Gdy pod koniec lipca zachwycaliśmy się pierwszym dużym powrotem ludzi do kin po pandemii koronawirusa, których zachęciła premiera "Barbie" i "Oppenheimera", część z nas myślała, że dzięki temu frekwencja w kinach wzrośnie również na mniej popularnych tytułach. Tak się jednak nie stało. W weekend otwarcia na "Raport Pileckiego" wybrało się zaledwie 23,1 tys. widzów.
To kolejna sytuacja, gdy polski film historyczny, który promowany był z wielką pompą, zalicza brutalne zderzenie z rzeczywistością. Chodzi m.in. o takie tytuły, jak: "Orzeł. Ostatni patrol" (18 tys. widzów na starcie) czy "Orlęta. Grodno '39" (22,2 tys. widzów).
Wychodzi jednak na to, że ta karawana będzie jechać dalej. Niedawno ogłoszono, że powstanie kolejny film o Pileckim i do tego z jeszcze większym budżetem - największym w historii całego polskiego kina. Budżet filmu pt. "Enemy of My Enemy" ma wynosić aż 227 mln złotych i ma go wyprodukować firma Iron Mask z amerykańskim kapitałem. Jedną ze współproducentek filmu będzie Elizabeth Jayne Stillwell.