"Raport Pileckiego" od tygodnia można oglądać w kinach, ale nie przyciąga tłumów. W weekend otwarcia sprzedało się na tę produkcję zaledwie 23,1 tys. widzów. Czytelnik zwrócił nam uwagę, że pisząc: "Polska Fundacja Narodowa, która na wyprodukowanie filmu dała 16 mln złotych. Pozostałe pieniądze pochodzą od Telewizji Polskiej i Ministerstwa Kultury, a jeden milion postanowił zapewnić Polski Instytut Sztuki Filmowej" popełniliśmy błąd: "Nie nie nie, na ten badziew zrzuciliśmy się my, podatnicy jak zwykle". I ma rację!
Więcej ciekawych artykułów ze świata filmów i seriali znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl >>
Film, który miał być pomnikiem polityki historycznej PiS-u kosztował aż 38 milionów złotych, co czyni go czwartą najdroższą produkcją filmową w Polsce po 1989 roku. Jeszcze więcej kosztowały tylko adaptacja sienkiewiczowskiej powieści historycznej "Quo Vadis", biograficzny film "Karol. Papież, który pozostał człowiekiem" oraz sławetna "Bitwa pod Wiedniem". Jednak te produkcje nie były finansowane z pieniędzy podatników. Jedynie część budżetu była sfinansowana przez TVP lub PISF.
"Raport Pileckiego" oprócz tego, że jest jedną z najdroższych w historii polskiej kinematografii, to także jest jedną z najdłużej kręconych. Według doniesień "Newsweeku" umowa na produkcję filmu została podpisana wiosną 2019 roku i wtedy już znaleziono budżet z publicznych pieniędzy na rozpoczęcie prac nad filmem. Głównym sponsorem została Polska Fundacja Narodowa, która wyłożyła aż 16 milionów złotych.
To całkiem nowa organizacja, ponieważ powstała w 2016 roku, czyli rok po objęciu władzy przez PiS. Utworzona została przez 17 spółek Skarbu Państwa i jak mówiła ówczesna premierka Beata Szydło: "fundacja promuje wizerunek Polski, wykorzystując siłę i energię spółek skarbu państw". Na ich stronie internetowej możemy przeczytać, że organizacja zajmuje się "dbałością o wizerunek Polski jako kraju otwartego".
Pozostałych instytucji, które postanowiły wspomóc projekt nie trzeba przedstawiać, ponieważ są nimi Telewizja Polska oraz Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Natomiast jeden milion poszedł z konta Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, którego szef Radosław Śmigulski był wobec produkcji krytycznie nastawiony - zarówno w pierwszej wersji, jak i obecnej. Bo jak się okazuje od marca 2019 roku - kiedy podjęto decyzję o nakręceniu filmu o Pileckim - do września 2023 roku, gdy film w końcu zadebiutował w kinach, wydarzyło się bardzo dużo.
Początkowo na reżysera filmu wybrano Leszka Wosiewicza. Decyzji dokonał dyrektor Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych, której powierzono produkcję. Reżyser miał mieć ogromną wiedzę na temat Pileckiego, co miało zaowocować dziełem kompletnym. Tak się jednak nie stało. Już na początku prac nad produkcją wiele osób wskazywało, że projekt jest po prostu bardzo słaby. Sam scenariusz budził kontrowersje, na co zwrócił uwagę sam minister Gliński w rozmowie z prawicowym portalem wPolityce.pl:
Jeżeli wydaje się 40 mln złotych z publicznych pieniędzy na film, jego jakość artystyczna i wydźwięk wizerunkowy powinny być na najwyższym poziomie. Zaczęły się prace nad skróceniem scenariusza i nad zmniejszeniem kosztów – powiedział Gliński w 2019 roku.
Zaczęto prowadzić pracę nad skróceniem filmu, który trwał aż trzy godziny oraz zdecydowano o uporządkowaniu scenariusza. Brakowało w nim dynamiki oraz pojawiły się w nim manipulacje historyczne związane m.in. z PRL-owskim premierem Józefem Cyrankiewiczem, którego w rzeczywistości Pilecki nie miał okazji spotkać w niemieckim obozie zagłady. Kontrowersji również nie brakuje, jeśli chodzi o kręcenie filmu – zdjęcia nie powstały w Oświęcimiu, a w Twierdzy Modlin, gdzie zbudowano makietę obozu koncentracyjnego. Według ustaleń "Newsweeka" Muzeum Auschwitz od razu postanowiło odciąć się od produkcji ze względu na przykre doświadczenia z reżyserem, gdy w 1988 roku na terenie obozu kręcił "Kornblumenblau".
Pomimo licznych niepewności i preturbacji Wosiewicz w 2020 roku dokończył film po swojemu, a jego (państwowi) sponsorzy byli załamani. Redaktorowi Wirtualnej Polski udało się dotrzeć do osoby, która widziała film w tej wersji i określiła go mianem całkowitej katastrofy. Wtedy postanowiono odsunąć reżysera od produkcji i jego miejsce zajął Krzysztof Łukaszewicz. Do 70 dni zdjęciowych nakręconych przez poprzednika, dokręcił kolejne 28, zbliżając się do polskich rekordów. W wywiadzie wspominał o tym, że jego zdaniem filmowi brakowało dynamizmu, a postać bohatera nie była zbyt wyrazista. Łukasiewicz podkreślił także, że chce wyczyścić produkcję z ideologicznych manipulacji.
To nie przyspieszyło jednak premiery czwartego najdroższego polskiego filmu po 1989 roku. Przez kolejne miesiące leżał na półce, a nikt z jego producentów nie umiał wskazać konkretnych powodów, dlaczego tak się dzieje. Rok temu w rozmowie z "Newsweekiem" Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych zasłaniała się pokłosiem pandemii, a Ministerstwo Kultury nie udzieliło żadnej wypowiedzi. Natomiast sam reżyser filmu zapewniał, że premiera odbędzie się już niebawem, a wszystkie prace są na etapie postprodukcji. Jednak według agentki Przemysława Wyszyńskiego, który wcielił się w głównego bohatera filmu, producenci filmu wciąż nie mogli wskazać konkretnej daty premiery produkcji.
Ta nastąpiła dopiero rok później, czyli 2 września 2023 roku. A amerykańska przedpremiera w Muzeum Ofiar Komunizmu w Waszyngtonie już (sic) 25 maja 2023 roku, czym chętnie chwaliły się prawicowe media. Przed polską premierą w mediach możemy też znaleźć wiele pochwalnych zdań na temat produkcji od osób, które zasiadają na znaczących stanowiskach w spółkach skarbu państwa, które sfinansowały film. "Super Express" opisuje wywiad z prezesem z wiceprezesem Polskiej Fundacji Narodowej Michałem Górasem. Sam był obecny na przedpremierowym pokazie w Stanach Zjednoczonych, czym był "niesamowicie zbudowany". Stwierdził także, że film zbiera same pozytywne opinie, a produkcja po weekendzie otwarcia uplasowała się na trzecim miejscu w box office. Natomiast tak tłumaczy długie oczekiwanie na samą premierę:
To nie jest film łatwy. Jest długo wyczekiwany. Z życiorysu rotmistrza Pileckiego powinno powstać kilkanaście filmów. To, ze ten film dopiero teraz, w 2023 roku, mógł zostać zaprezentowany pokazuje, ze ta produkcja potrzebowała dużego przygotowania – mówi Góras.
W podobnym tonie wypowiedział się ostatnio minister kultury Piotr Gliński, który w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" wyrażał głębokie ubolewanie, że "filmy na tak ważne tematy powstają z takim trudem". Stwierdził również, że "Raport Pileckiego" powinien także pełnić funkcje edukacyjne. Ponadto w rozmowie tłumaczył, dlaczego produkcja trwała tak długo, zwracając uwagę na braki warsztatowe poprzedniego reżysera. Jednak jako głowa Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego bardzo zależało mu na tym, żeby produkcję doprowadzić do końca.
Jednak chwalebnych słów Górasa i Glińskiego nie podzielają krytycy filmowi. Krzysztof Varga z "Newsweeka" już w tytule swojej recenzji mówi, że "»Raport Pileckiego« nokautuje każdy wcześniejszy paździerz". Gatunek filmu, jak i jemu podobnych określa mianem "martyrologicznego kina bogoojczyźnianego" i wskazuje, że frekwencję w kinach może zapewnić jedynie nakaz wycieczek szkolnych na ten tytuł. Z kolei Sebastian Łupak z portalu WP Film w pierwszym zdaniu swojej recenzji pisze, że "być może ciekawszy od filmu o samym Pileckim byłby dokument o tym, jak PiS kręcił od lat filmy o Pileckim". Dalej czytamy, że główny bohater jest nijaki, a sam film jest sztuczny – większość scen przypomina inscenizacje, a narracja jest nieuporządkowana.
Takich opinii jak wyżej jest znacznie więcej – również wśród zwykłych ludzi, którzy nogami głosują na film, wybierając się na niego do kina. A "Raport Pileckiego" po weekendzie otwarcia wcale nie zaliczył spektakularnych wyników, a wręcz przeciwnie. Na film wybrało się zaledwie 23,1 tys. widzów, co przy tak ogromnym budżecie budzi wielki niesmak. Również kina nie spodziewają się nagłym wzrostem zainteresowania tym tytułem. W najnowszych repertuarach multipleksów możemy zobaczyć, że film z niektórych kin został całkowicie wycofany, a w pozostałych pozostawiono po jednym seansie na dzień.
Większość popularności należy się spodziewać, gdy film w końcu wejdzie do streamingu. Wtedy każdy z ciekawości włączy "Raport Pileckiego", aby na własne oczy w zaciszu domowym przekonać się o tym, na co wydano 38 milionów złotych z naszych pieniędzy. Jednak trzeba przyznać, że gdy uświadomimy sobie, co tak naprawdę będziemy chcieli zrobić, nie wywoła to uśmiechu na naszych twarzach. Osobiście wolałbym, żeby nie powstawały kiepskie filmy za olbrzymie kwoty z publicznych pieniędzy, które później mogę obejrzeć przez internet, aby ją sprawdzić. To jest naprawdę niedorzeczne. A jeszcze bardziej jest to, że w naszej rzeczywistości coraz rzadziej zdajemy sobie z tego sprawę.