Obejrzałam "Zieloną granicę". W trakcie skóra i cierpnie i gula rośnie w gardle. Po seansie jest jeszcze gorzej

"Zielona granica" to cholernie ważny, bolesny i potrzebny film. To nie jest paszkwil na Straż Graniczną, na PiS czy PO, to nie propagandówka ani polityczny manifest. To opowieść o dramacie ludzi, którzy tymi ludźmi chcą pozostać.

"Zielona granica", jak żaden inny film, rozpalił w ostatnich dniach debatę publiczną. Zbigniew Ziobro dopuścił się karygodnego porównania dzieła Agnieszki Holland do nazistowskiej propagandy, a na Filmwebie w zaledwie kilka dni pojawiło się niemal osiem tysięcy recenzji produkcji, która nie miała jeszcze polskiej premiery. W przeciwieństwie do moralnie wzmożonych "recenzentów" my film obejrzeliśmy.

Po seansie "Zielonej granicy" potrzebowałam kilku godzin, żeby dojść do siebie. Bo choć to produkcja teoretycznie fabularna, to w filmowej klamrze scenariusz zawiera doświadczenia setek, jeśli nie tysięcy ludzi. Zobaczyłam tam to, o czym czytałam w mediach, o czym słuchałam w radiu, to, co w związku z kryzysem na polsko-białoruskiej pokazywała telewizja i to, co opowiadali ludzie mieszkający w tym rejonie. A i tak mam wrażenie, że scenarzyści, dając świadectwo dramatu, który się tam rozgrywa, w jakiś sposób oszczędzili widzom tego, co najbardziej drastyczne i przerażające.

Zobacz wideo Agnieszka Holland: Działanie władz na wschodniej granicy jest nie tylko niehumanitarne, ale i antypolskie

"Zielona granica" koło propagandy nawet nie leżała

Nawet pokazując niekończące się push-backi, przemoc wobec oszukanych osób uchodźczych: okłamywanie, okradanie, niszczenie telefonów, pałowanie, znęcanie się psychiczne, bicie ciężarnych kobiet i ludzi starszych, przerzucanie zwłok przez drut kolczasty, wywożenie do lasu nawet ze szpitala, filmowcy nie epatują tymi scenami. Tu narracja nie służy do tego, by zalewać widza okrucieństwem i je uwypuklać: ono jest częścią rzeczywistości, która rysuje się tu w przerażająco szarych barwach. Dosłownie i w przenośni.

Decyzja, by kręcić zdjęcia do fabularnego filmu kamerą reporterską, ale właśnie z czarno-białymi zdjęciami, jest możliwie najlepszym wyborem. Dzięki temu narracja jednocześnie daje wrażenie dosłownie wyjętej ze świata realnego, a zarazem obraz stwarza możliwość zbudowania potrzebnego dla przetrwania seansu dystansu. Inaczej film szarpałby za gardło.

Ten prosty zabieg cały czas przypomina też, że ludzie nie są jednoznacznie moralnie źli czy dobrzy - tu biel i czerń zlewają się w wiele odcieni szarości. Temu też służy podział filmu na części opowiedziane z perspektywy różnych uczestników dramatu: rodziny uciekającej z Syrii, pogranicznika, aktywistów starających się pomóc ludziom umierającym na granicy, mieszkającej w okolicy Julii, która postanawia do nich dołączyć i walczyć z przeciwnościami losu. Ich wątki się ze sobą przeplatają i dają złożony, niejednoznaczny obraz skomplikowanej sytuacji. Każda z tych osób jest przedstawiona z empatią, w szerszym kontekście tego, co dzieje się w jej życiu, i tego jak to wpływa na to, jak stara się sobie radzić w niełatwej sytuacji.

Nie trzeba chyba mówić, że skóra cierpnie, a gula w gardle rośnie, kiedy najpierw poznajemy sytuację na granicy z perspektywy osób potraktowanych jak mięso armatnie w przepychankach pomiędzy polskimi i białoruskimi pogranicznikami. To rodzina, która po pięciu latach w uchodźczym obozie chce dołączyć do krewnego w Szwecji. Niby wszystko mają dogadane i przejazd przez granicę polsko-białoruską ma być tylko formalnością. Koszmar zaczyna się szybko i brutalnie, a gigantycznym ciosem jest scena, w której polscy strażnicy zdradzają zaufanie na najbardziej podstawowym poziomie: okłamują rodzinę z małymi dziećmi, że zabiorą ich w bezpieczne miejsce. Robią to tylko po to, by przepchnąć ich na drugą stronę muru, gdzie białoruscy żołnierze nie mają żadnych oporów przed wyrządzaniem ludziom krzywdy. 

"Zielona granica" to popis Włosoka

Zaraz potem pojawia się perspektywa pogranicznika, którego gra Tomasz Włosok. To, że film nie będzie uderzał w Straż Graniczną na zasadzie politycznej nagonki (czy jak to tam sobie prawicowi przeciwnicy wyobrażają) jest oczywiste już od chwili, kiedy wie się, że to właśnie ten aktor gra wspomnianą rolę. Ten niezwykle zdolny artysta daje tu doskonałe świadectwo swojego talentu. Ale powiedzmy sobie otwarcie: naprawdę jego nie da się nie lubić. Włosok nie wzbudza prawdziwie negatywnych emocji, nawet jeśli jego postać robi coś, co można uznać za złe, bo to po prostu efekt jej wielkiego zagubienia. 

Jego bohater służy w Straży Granicznej i oczekuje z żoną narodzin pierwszego dziecka, próbuje też wybudować dla nich nowy dom. Jednocześnie w pracy musi robić rzeczy okrutne i ewidentnie się z tym męczy. Nie ma też komu się zwierzyć. Koleżanki i koledzy w pracy, podobnie jak on, wypierają to, co się dzieje lub sporadycznie wykazują się rysami psychopatycznymi. Ale ci ludzie też na widok podrzuconych w lesie zwłok słabną i wymiotują, a kiedy mogą, odwracają wzrok lub milczą np. gdy widzą przemykające gdzieś bokiem ludzkie cienie. 

Bohater Włosoka jest wewnętrznie skonfliktowany: chce dbać o rodzinę i wypełniać swoje obowiązki, ale te służbowe są wyniszczające. On się ze sobą boksuje, ukrywa przed wszystkimi te najbardziej ludzkie odruchy. Nawet żonie nie może powiedzieć, jak się czuje, co się naprawdę dzieje - na granicy i w jego głowie. Ale zaczyna ostro pić, bo nie może sobie poradzić. Kiedy dochodzi do konfrontacji z nagraniem, na którym ona go rozpoznaje, mówi jej: "To jest moja służba, rozumiesz?". Włosok robi to tak, że wyraża dużo więcej emocji, niż można to zawrzeć w kilku akapitach. Tak samo symbolicznie wypada scena, w której rozbiera się przed lustrem i krzyczy całym sobą w akcie rozpaczy.

Paradoksalnie, choć Agnieszka Holland pokazuje mundurowych dopuszczających się okrucieństwa, to te świństwa nie zasłaniają ich człowieczeństwa. Dostajemy kontekst, w jakim funkcjonują, co im mówią wydający rozkazy przełożeni. Jedni stawiają bierny opór, inni uciekają w używki, a jeszcze inni czerpią sadystyczną przyjemność z władzy, jaką mają nad bezbronnymi ofiarami, których obronić się przed tą sytuacją prawie nie da. Mamy więc sceny, w których ci ludzie robią rzeczy okrutne, podłe, złośliwe, wulgarnie brutalne czy zwyczajnie wredne - tylko że to skupione w soczewce esencje pewnych postaw i zachowań, wręcz alegorie.

Obserwujemy m.in. przysłanego z centrali notabla, który pogranicznikom mówi, że ma w nosie ich morale, ale mają pamiętać, że na granicy to "nie ludzie", tylko "żywe pociski" przysłane przez Putina i Łukaszenkę na front wojny hybrydowej. "Trupów u nas ma nie być" - rzuca i dehumanizuje uciekających przed wojną ojców, którzy zabierają ze sobą dzieci, bo "co za ojciec zabiera dziecko w taką drogę". 

Reżyserka pokazuje też policjantkę, która ze złośliwą satysfakcją daje bohaterce, w którą wciela się Maja Ostaszewska, mandat za to, że na siedzeniu jej samochodu widzi gazetę ze zdjęciem pograniczników przerzucających przez drut kolczasty ciężarną kobietę. Potem pojawia się też scena przeprowadzonej z sadystyczną przyjemnością rewizji osobistej, złośliwy wandalizm w wykonaniu mundurowych czy rasistowskie uwagi. Jednocześnie kontrują to sceny ze zwykłymi ludźmi, którzy dzielą się wodą i jedzeniem. Nie mówiąc już o mocno obecnej perspektywie rozpaczliwie walczących aktywistów, którzy wychodzą ze skóry, by nieść wsparcie. Sęk w tym, że władza tę pomoc utrudnia jak może, próbuje sprowadzić ją do rangi czynów zakazanych i tępi tych, których powinna wspierać. A mimo wszystko oni ciągle walczą.

"Zielona granica" to nie paszkwil ani propaganda. To opowieść o człowieczeństwie 

Najtrudniejsze było właśnie patrzenie na sceny, w których ludziom wygłodzonym, wyziębionym, poranionym, często chorym i wycieńczonym, trzeba powiedzieć, że nikt ich nie może ze sobą zabrać z lasu, bo mundurowi będą ich za to ścigać i jak najbardziej mogą aresztować. A jeśli aktywiści trafią do więzienia, to nie będzie nikogo, żeby dalej pomagać, choćby właśnie przynosząc ciepłe i suche ubrania, leki i jedzenie. Największym dramatem wydaje mi się właśnie ta świadomość, że nie można w świetle prawa legalnie zapewnić schronienia i opieki, zabezpieczyć najbardziej podstawowych ludzkich potrzeb.

"Zielona granica" uderza zatem nie w pojedyncze osoby, instytucje, partie polityczne czy zgrupowania. Tu każdy za coś obrywa, ale największy cios i zarzut pada w stronę Unii Europejskiej, która od lat dopuszcza do tego, żeby tysiące ludzi ginęły, próbując z różnych stron przedrzeć się do Europy. Bo sytuacja na polsko-białoruskiej granicy nie jest przypadkiem odosobnionym. 

Nie będę ukrywać, że ten film jest pół godziny za długi, a niektóre zabiegi fabularne czy formalne są zbyt oczywiste. Dodajmy, że scena z rapowaniem to już naprawdę szkolny dydaktyzm podlany polewką "młodzieżowej nowoczesności". Ale to wszystko nie odbiera mocy przekazu "Zielonej granicy", który razi z mocą bomby atomowej.

Więcej o: