Netflix sięgnął po klasykę polskiego kina i zrealizował pierwszą od czasów kultowego filmu Jerzego Hoffmana ekranizację "Znachora". Obawy były wielkie, ale choćby rekcje na uroczystej prapremierze nowego "Znachora" pokazały, że jest dobrze, a nawet lepiej niż dobrze - publiczność oklaskiwała film przez całe napisy i jeszcze dłuższą chwilę po nich. Produkcja w reżyserii Michała Gazdy na platformie dostępna jest od 27 września.
Leszek Lichota miał jako aktor najtrudniejsze zadanie pod słońcem. On nie tylko musiał w nowym "Znachorze" zagrać uwielbianego przez polskich widzów i czytelników Antoniego Kosibę aka profesora Rafała Wilczura. On musiał zagrać to tak, żeby nikt go nie porównywał z genialnym poprzednikiem, Jerzym Bińczyckim, który grał główną rolę w kultowym filmie Jerzego Hoffmana. Oczywiście jeszcze przed premierą było wiadomo, że Lichota jest obecnie bodaj jedynym człowiekiem, który z takim wyzwaniem może sobie poradzić. Nam w wywiadzie opowiada, jak się przygotowywał do roli, co było w niej dla niego najtrudniejszego, jak go zmieniła i dlaczego uważa, że Znachor to polski superbohater.
Leszek Lichota: Musiałem sobie usystematyzować to, jak do tej pory był przedstawiany, czyli obejrzeć wszystkie filmowe adaptacje z lat 30. i 80. Kiedy miałem już obraz tego, jak różnie można go pokazać, wróciłem do powieści-pierwowzoru. Okazało się, że w powieści jest ujęty jeszcze inaczej i że każdy z tych filmów w jakiś sposób odbiega od książki. Ale na tym właśnie polega adaptacja, że bierzemy różne wątki i używamy ich w zależności od naszych potrzeb. A nasz scenariusz dodał jeszcze inne wątki - z niektórych zrezygnował, niektóre rozbudował. Potem pozwoliłem sobie tych wszystkich Znachorów na papierze i ekranie gdzieś odłożyć w mojej głowie. Następnie doszedłem do wniosku, że tu nie ma szans na jakieś aktorstwo kreacyjne, bo to by była ślepa uliczka i na tym bardzo łatwo można by się wykoleić. Zrozumiałem, że żeby przedstawić tego Kosibę, trzeba absolutnie w sobie uruchomić pokłady pewnej szczerości, bezbronności i męskiej delikatności.
Na szczęście film jest podzielony na dwa etapy, czyli ten pierwszy, kiedy on był szanowanym profesorem, a potem dobieramy się fabularnie do jego historii po kilkunastu latach. I żeby to zrobić na planie, daliśmy sobie pięć miesięcy przestrzeni między zdjęciami do tych aktów naszej opowieści. Po pierwsze czekaliśmy na lato. A także na to, żebym mógł zbudować w sobie tego Znachora. To znaczy, żebym mógł się do niego fizycznie przygotować i żebym mentalnie do niego dojrzewał i go w sobie szukał. I on przychodził do mnie dość naturalnie. Ale to jest w ogóle dobrze napisana postać, a w naszym scenariuszu mocno nie odbiega od tych, które znamy. Natomiast ma parę dodatkowych cech, które wcześniej się nie pojawiały. Np. pozwalamy mu na inne rzeczy jako mężczyźnie, bo dzisiaj też inaczej patrzymy na pewne sprawy.
Ludziom, którzy doświadczają w życiu tragicznych okoliczności i pewnych traum, dajemy inne przyzwolenie i prawo do kolejnych szans do tego, żeby mogli szukać spokoju i szczęścia. Nie oczekujemy, żeby się topili w tych traumatycznych doświadczeniach, nosili na barkach ten swój krzyż przez całe życie, jak to było jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Osoba, która owdowiała, nie miała prawa oficjalnie z kimś innym szukać szczęścia, bo było to niemile widziane. Myślę, że na tym polega to świeże spojrzenie. Jednakowo na samego Znachora, ale i postaci kobiece, które są u nas silne. Walczą o siebie, mają podmiotowość. Mają w naszym filmie pewną historię do przeprowadzenia i są w niej pełne. To jest to, co my nowego dodajemy do tej historii, nie tracąc moim zdaniem ducha tamtej powieści.
Brałem udział w castingu, owszem. Przesłuchanie było trochę nagłe i trzeba było na szybko wymyślić tego Znachora: jak on działa, jak on się komunikuje, jakich używa emocji, narzędzi itd. Wydaje mi się, że oprócz pewnego fizycznego podobieństwa do tej postaci, gdzieś to wszystko poczułem na tym castingu. A potem miałem spotkanie z reżyserem, podczas którego mi wyłuszczył, jak sobie wyobraża tę historię i pokazał mi scenariusz. To mnie bardzo uspokoiło.
Zobaczyłem, że robimy zupełnie nową-starą historię. To był własny pomysł i spojrzenie na tę opowieść. Zrozumiałem, po co to robimy po raz trzeci, po co dzisiaj to opowiadamy, jakie elementy dodajemy do tego "Znachora" i to ściągnęło to ciężar z moich ramion.
Jeżeli to się nam udało, i mówisz to jako widz, to myślę, że osiągnęliśmy cel: opowiedzieliśmy klasyczną historię we współczesny sposób.
Oj tak! Bardzo mnie uspokoiła ta postać. Przez parę miesięcy, kiedy musiałem nosić tego Kosibę w sobie, to było cudowne, uwalniające uczucie pogodzenia z rzeczywistością, ze światem. Akceptacji wszystkiego dookoła, niedenerwowania się. Nie dałem pozwolenia na to, żeby jakieś czynniki zewnętrze burzyły mój wewnętrzny świat. Przez chwilę musiałem uruchomić w sobie te cechy, którymi ta postać emanuje i zaraża nimi innych ludzi. Dodrapanie się do tych cech, uwolnienie ich i akceptacja tej rzeczywistości dookoła - niezależnie od tego, co się dzieje - było niemalże lecznicze. Myślę, że do dziś cząstka tego we mnie została.
Ja go wręcz nazywam superbohaterem. Tylko w odróżnieniu od amerykańskich superbohaterów jego supermoc polega na wewnętrznej sile i oczywiście umiejętności leczenia ludzi. Nawet jak moje dzieci czasami pytam, jakie by chciały mieć supermoce, to wymieniają właśnie możliwość uzdrawiania. Naprawdę uważam, że Znachor to jest nasz polski superbohater i to jeden z niewielu.
Jego siła polega na wewnętrznym spokoju, akceptacji i pewnej niezmienności. On cały czas tym swoim dobrem, szlachetnością - niezależnie od okoliczności - pokazuje, że można być takim człowiekiem. Myślę, że to nas właśnie ujmuje w tej historii jako widzów: że chcielibyśmy mieć takiego ojca, lekarza, przyjaciela. Chcielibyśmy móc być z taką osobą. To jest dla mnie jakieś rozczulające.
W zasadzie absolutnie do tego to się sprowadziło. Potrzebowaliśmy czasu przed wejściem na plan, żeby sobie opowiedzieć, w jakiej konwencji się poruszamy, jakich używamy tu narzędzi, żeby to opowiedzieć. Ja musiałem opowiedzieć Michałowi, jak sobie wyobrażam działanie swojej postaci i jej energię, a on opowiadał, jakby chciał, żeby ten film wyglądał i jaką funkcję dla mnie w nim widzi. Jak już o tym wszystkim sobie opowiedzieliśmy, to mam wrażenie, że w zasadzie już tylko to realizowaliśmy.
Na planie nie było żadnych tarć, spięć i nieporozumień, bo znając się już tyle lat, obdarzamy się ogromnym zaufaniem. Wiedziałem, że gdybym gdzieś fałszował i skręcał w niewłaściwą ścieżkę, to on by mnie na nią z powrotem naprowadził. Myślę, że Michał ufał mi, że przeprowadzę tę postać w taki sposób, w jaki on by sobie życzył w tej historii. Więc to się sprowadzało do wzajemnego zaufania i tego, że łatwo się razem pracowało.
Każdy na swój sposób dobrze odbijał piłeczkę. Z każdym też mnie łączyła inna relacja. Z Zochą naszą ekranową Znachor ma zupełnie inną relację niż ze swoją córką, to jest oczywiste. Natomiast muszę przyznać, że Marysia Kowalska, która grała Marysię Wilczurównę, bardzo mnie wzruszała na planie. Miała w sobie jakąś taką przezroczystość, aksamitność i właśnie to coś, co mnie wzruszało, już kiedy na nią patrzyłem. Zresztą jej to otwarcie na planie powiedziałem, bo to się rzadko zdarza, a nie znaliśmy się w zasadzie. To było takie rozczulająco-wzruszające. Ona ma taką energię, która mnie porusza jako faceta i ojca.
Z Anią Szymańczyk znamy się trochę dłużej i to już dobrych kilka lat, ale pierwszy raz mieliśmy okazję pracować ze sobą przed kamerą. Myślę, że jednak ta wieloletnia znajomość mocno ułatwiła tę sprawę, że niektórych rzeczy nie musieliśmy sobie tłumaczyć.
Paradoksalnie moje ulubione sceny to te, w których Antoni Kosiba spotyka się ze swoją córką i nic nie mówią - czyli kiedy działają emocje. One też dla mnie budują tę historię. Nawet jeżeli odbiegamy wątkami od tego, co ludzie znają i do czego są przyzwyczajeni, to kiedy się pojawiają, wiemy, że ciągle opowiadamy tę samą historię. To jest ciągle historia ojca i córki, którzy się szukają i za sobą tęsknią. Jak oglądałem film, to były właśnie te sceny, które mnie najbardziej poruszają: tam, gdzie pada najmniej słów, a jest najwięcej emocji.