Fenomen "Znachora" wśród polskich widzów jest ogromny. Już pierwsza przedwojenna ekranizacja książki Tadeusza Dołęgi-Mostowicza była tak popularna, że szybko nakręcono jeszcze dwie części tej historii. Kiedy w latach 80. swoją wersję do kin wypuścił Jerzy Hoffman, widzowie mimo tego, że był stan wojenny, wykupili tyle biletów, że produkcja trafiła na listę 10 najczęściej oglądanych w latach 80. produkcji kinowych w Polsce (w tym i zagranicznych). Do tej pory emisje w telewizji przyciągają miliony przed ekrany. KRRiT w zestawieniach donosiło, że np. w czwartym kwartale 2020 roku na antenie TVP2 "Znachora" obejrzało 1 395 203 widzów. W 2012 roku, kiedy film emitowała w analogicznym okresie TVP1, śledziło go z kolei 4 094 644 osób.
Dlaczego ludzie tak kochają "Znachora" z lat 80., choć ówcześni krytycy zmieszali produkcję z błotem? Powody są liczne i złożone, można by je wymieniać długo. Po pierwsze, powiedzmy sobie, że to sprawa wspaniałej obsady. Anny Dymnej jako Marysi Wilczurówny nie da się nie kochać, młody Tomasz Stockinger był zachwycający w roli romantycznego hrabiego-amanta, a Jerzy Bińczycki, który już w "Nocach i dniach" udowodnił, że ma niesamowitą charyzmę, tutaj stworzył kreację totalną.
Dodajmy też, że scenariusz tamtej ekranizacji został znacząco zmodyfikowany w stosunku do przedwojennego pierwowzoru. Przykładowo u Hoffmana żona profesora Rafała Wilczura nie porzuca go dla kochanka (za co oczywiście zostaje przez los pokarana, bo amant ginie w tragicznym wypadku samochodowym), a dlatego, że nie jest w stanie żyć w cieniu tak wybitnego lekarza jak jej mąż i czuje się przez to strasznie winna.
Kolejna sprawa to fakt, że tak jak u Dołęgi-Mostowicza i w przedwojennym filmie profesor Dobraniecki - asystent Wilczura - jest karierowiczem, którego żona szczególnie ostrzy sobie zęby na jego apanaże i zachęca go do niecnych knowań, tak u Hoffmana tego bohatera zagrał lubiany przez widzów Piotr Fronczewski. Jego postać została napisana tak, że podczas rozprawy Wilczura jego talent chirurgiczny wychwala pod niebiosa, a potem staje się wybawcą Kosiby, w którym rozpoznaje mentora sprzed lat.
Fronczewski swoją kluczową dla szczęśliwego zakończenia kwestię wypowiada z taką mocą i charyzmą, że nawet jakby Robert De Niro ćwiczył ją przed lustrem ze sto lat, i tak by nie dał rady zrobić tego z tak piorunującym efektem. Jeden z moich ulubionych memów o "Znachorze" to ten z płaczącym ze wzruszenia słodkim pieskiem i podpisem "Twój stary, kiedy po raz 15456 dowie się, że to jest profesor Rafał Wilczur". Na tę scenę w netfliksowym "Znachorze" czekałam więc z wielkim napięciem, bo gdyby wyszła źle, popsułaby CAŁY film. Trudno sobie też wyobrazić, że jej nie będzie. Jakaż spotkała mnie niespodzianka podczas seansu.
'To jest profesor Rafał Wilczur' via paczaizm.pl
Tym większy mam szacunek dla scenarzystów nowej adaptacji "Znachora", bo ze znanej polskiemu widzowi opowieści zrobili rzecz wręcz autorską. Zachowali wszystkie potrzebne elementy fabuły i cechy postaci, które sprawiały, że tak kochaliśmy tę historię. A jednocześnie pozwolili im na nieco inne i nowe rzeczy. To bardzo sprytne rozwiązanie, bo w ten sposób łatwo uciekli od ciężaru porównań z filmem Hoffmana. "Znachor" w reżyserii Michała Gazdy nie próbuje poprzedniego obrazu przerobić na nowo, on maluje własny pejzaż.
[UWAGA, niżej pojawia się streszczenie fabuły]
Proszę państwa zatem, w netfliksowym "Znachorze" to nie profesor Dobraniecki wywołuje sensację na sali sądowej, kiedy grzmi przed oskarżycielami i publicznością, że cała rozprawa nie ma sensu, bo oskarżony jest genialnym chirurgiem. Tutaj doskonale zresztą zagrany przez Mirosława Haniszewskiego Dobraniecki jest tchórzliwą mendą, która z zazdrości porzuciła pobitego przyjaciela na ulicy, a potem zagarnęła jego stanowisko. Po latach w Kosibie rozpoznaje Wilczura, ale nie chce, żeby to się wydało i robi, co może, by jego przewinienia nie wyszły na jaw. Dlatego też podczas zeznań przed sądem kluczy i sugeruje terapię amnezji.
Scenarzyści poprowadzili wątek kluczowej sceny ujawnienia prawdziwej tożsamości Kosiby w jeszcze bardziej niż u Hoffmana wzruszający sposób. Tutaj to Marysia Wilczurówna po latach rozłąki w końcu dostaje odpowiednio dużo wskazówek, żeby zrozumieć, że Antoni Kosiba, który uratował jej życie, przeprowadzając cudotwórczą operację kradzionymi narzędziami, jest jej prawdziwym ojcem. To ona pojawia się w kulminacyjnym momencie na sali sądowej, przedstawia się zebranym jako Maria Jolanta Wilczurówna i mówi: "A to jest mój ojciec". Grająca tę postać Marysia Kowalska ma w sobie coś hipnotyzującego, rozczulającego i wiarygodnego. To jest tak mocna scena, że trudno zachować spokój, zwłaszcza kiedy patrzy się na to, jak Lichota zagrał ten moment, w którym dociera do niego, że to prawda. Że odnalazł córkę, której szukał przez 15 lat, choć nie pamiętał niczego ze swojego poprzedniego życia. Dzięki tej scenie też okazuje się, że głupio dla niektórych brzmiący angielski tytuł produkcji "Forgotten Love" ("Zapomniana miłość") wcale taki głupkowaty nie jest i ma sporo sensu. Serdecznie polecam.