Mistrz olimpijski przyznaje: "Tak, kradnę muzykę z sieci". Wydawca oburzony: "Mistrz-Złodziej!"

Tomasz Majewski, złoty medalista z Londynu i Pekinu, otwarcie przyznał w rozmowie z "Gazetą Wyborczą", że "kradnie muzykę z internetu". Na wywiad odpowiedział szef jednej z polskich wytwórni, zarzucając mu, że nie rozumie zasady fair-play. - Gdyby wszyscy kradli płyty, nikt by ich dzisiaj nie nagrywał - komentuje Litza z Luxtorpedy w rozmowie z portalem Gazeta.pl.

Muzyki słuchasz?

- Tak, dość dużo. Ale na nią nie wydaję, bo kradnę z internetu. Kupuję płyty tylko tych artystów, których szanuję, maksymalnie wychodzi dziesięć w roku - stwierdził Tomasz Majewski w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej".

I się zaczęło.

Zasady fair play obowiązują nie tylko w sporcie

Kilka dni po publikacji rozmowy Andrzej Wojciechowski, założyciel wytwórni MJM Music, wysłał do kilku redakcji list, w którym zarzucił kulomiotowi, że ten bez zażenowania przyznaje się do tego, że "kradnie" muzykę z sieci .

"Czyli przyznaje, że jest złodziejem. Ale nie takim sobie zwykłym. Bo on okrada tylko tych artystów i ludzi z nimi pracujących, których nie szanuje. Na marginesie to szkoda, że dziennikarz nie zapytał, co taki artysta musi zagrać czy zaśpiewać, aby być przez 'Mistrza-Złodzieja' szanowanym i opłaconym" - pisze Wojciechowski. - "A to wszystko w kontekście wcześniejszych wypowiedzi - 'Zarabiam naprawdę dobre pieniądze' oraz 'W życiu nie sięgnąłbym po doping. Bo nie warto. Bo łamie moją główna zasadę - fair play'. Zdaje się, że mistrz nie bardzo rozumie określenie 'fair play', a nawet jeśli, to nikt mu do tej pory nie uświadomił, że nie ogranicza się ono tylko do sportu".

"Znam go! Kupuje płyty i książki"

Zamieszanie skomentował Hirek Wrona na swoim blogu , gdzie przytoczył własną rozmowę z Majewskim. Kulomiot zastrzegał w niej, że "nie miał zamiaru nikogo urazić , a już na pewno nic nie ukradł i nie jest złodziejem".

Potwierdza to Wrona: "Znam go! Jest moim kolegą i sąsiadem. Kupuje płyty i książki. I jeszcze obiecał w tym roku wspomóc akcję 'Bądź świadomy', której celem jest wytłumaczenie młodym ludziom co to są prawa autorskie i jak z nich legalnie korzystać".

Kto ma rację? Czy słuszne było nagłośnienie sprawy przez szefa MJM Music? I czy w dobie internetu stwierdzenie, że ktoś dziś słucha muzyki za darmo z sieci, może być jeszcze czymś więcej niż tylko przyznaniem się do tego, co i tak robią miliony osób na całym świecie? Zapytaliśmy o to Litzę, lidera zespołu Luxtorpeda, który swój ostatni album "Robaki" udostępnił w całości za darmo na YouTube.

ROZMOWA Z ROBERTEM "LITZĄ" FRIEDRICHEM

Mariusz Wiatrak: Co pan ostatnio ściągnął z sieci?

Litza: Nielegalnie nic, bo wszystkie płyty kupuję albo w sklepie, albo na iTunesie czy w polskim serwisie Sound Park. I jeśli płyta stamtąd przeze mnie ściągnięta mi się spodoba, bo wiadomo, że jakość MP3 nie jest tak dobra, a przynajmniej dla mnie nie jest do końca satysfakcjonująca, wtedy idę do sklepu i kupuję oryginalny album w pudełku.

Czyli de facto daje pan zarobić artystom dwa razy.

- Tak, ale nie widzę innej drogi i żadne z mojej siódemki dzieci też jej nie widzi.

To chyba wyzwanie przekonać młodych ludzi do tego, żeby płacili za to, co znajdą w sieci...

- Ostatnio jedna z moich córek podczas wakacji zapytała mnie, co myślę na ten temat. Moja odpowiedź była prosta: w każdym wypadku jest to kradzież. Wtedy ona zaczęła mnie przekonywać, że wcale nie, skoro najpierw chciałaby zapoznać się z materiałem i ocenić, jaki on jest, zanim wyda na niego pieniądze. Tylko że na iTunesie też jest opcja odsłuchania 30 sekund każdego utworu, a to daje już wystarczającą możliwość oceny, czy ta muzyka mi odpowiada, czy nie.

Sami jednak zdecydowaliście się wrzucić swoją ostatnią płytę za darmo na YouTube.

- I taki też przykład dałem swojej córce. Postanowiliśmy udostępnić ten album przed premierą tylko dlatego, żeby nikt nie musiał nas okradać. Córce tłumaczyłem: zobacz, jesteśmy teraz na wakacjach, a gdyby ludzie kradli nasze płyty, nie moglibyśmy sobie na nie pozwolić i nie moglibyśmy nagrywać dalej muzyki.

Ale wrzuciliście całość, nie 30-sekundowe fragmenty utworów. Czy nie ulegliście tym samym dyktatowi internetu, a co za tym idzie, również piratów w sieci?

- Nie, bo wierzymy, że treści, które śpiewamy są tego warte i wiemy, że nie każdy może sobie pozwolić na kupno płyty. Po co ludzie mają coś ściągać z nielegalnych źródeł, skoro mogą wejść na nasz oficjalny kanał? Inna sprawa, że sporo osób po odsłuchaniu "Robaków" na YouTube kupiło ten album w sklepie - inaczej nie sprzedalibyśmy ponad 20 tys. egzemplarzy i nie mielibyśmy złotej płyty. Wydaje mi się, że to tylko zachęciło ludzi do tego żeby szanowali nasza pracę.

A więc eksperyment z internetem możecie uznać za udany?

- Nie nazwałbym tego eksperymentem, tylko zaufaniem do tych, którzy słuchają naszych piosenek.

Czyli nie popiera pan tego, co powiedział Tomasz Majewski?

- Każde nielegalne ściąganie muzyki z sieci powoduje, że wykonawca, który nad nią pracował kilka czy kilkanaście miesięcy, włożył pieniądze w studio i jej wydanie, będzie musiał podarować sobie z show-biznesem i pójść do pracy. Nie będzie mógł tworzyć, nie będzie mógł komponować, bo będzie musiał zarabiać na chleb.

Podczas dyskusji o ACTA jeden z muzyków stwierdził, że ludzie ściągają nie dlatego, że mają taki kaprys, tylko dlatego, że ceny płyt w latach 90. zostały tak wywindowane, że nikogo na nie po prostu nie stać.

- Tylko że polskie płyty kosztują 30 zł, co dzisiaj jest równowartością, powiedzmy, jednego wyjścia do pubu. Więc jeśli ktoś szanuje to, co ja robię, wie, a przynajmniej powinien wiedzieć, że równowartość trzech piw i paczki fajek nie jest specjalnie wygórowaną ceną.

Nie wszystkie płyty kosztują 30 zł. Czasami trzeba za nie zapłacić dwa razy więcej.

- Tak i w wielu przypadkach nie jest to wina muzyków, tylko handlu. Skoro ja sprzedaję dystrybutorowi płytę za 17 czy 18 zł, a w sklepach kosztuje ona prawie 50 zł, to jest to nieuczciwe.

Więcej o: