W niedziele późnym wieczorem w Jarocinie zakończyła się tegoroczna edycja odbywającego się tam od kilku dekad festiwalu rockowego - jednej z najstarszych imprez muzycznych w Polsce, wydarzenia za którym ciągnie się legenda, mająca ambiwalentne skutki dla jego współczesnego oblicza.
Przez trzy dni na festiwalowych scenach wystąpiło prawie pół setki wykonawców, z których większość prezentowała raczej niedzisiejsze granie: jedni świadomie przypominali piosenki z przeszłości, inni wyraźnie nie chcieli przyjąć do wiadomości, że muzyka jest dziś w innym miejscu niż w latach 90.
Festiwal przeszedł w tym roku daleko idące zmiany na poziomie formalnym i organizacyjnym. Po kilku latach zmienił się jego organizator: poznańska agencja Go-Ahead musiała ustąpić pola firmie MJM Prestige, która wygrała rozpisany przez lokalne władze przetarg. Wyraźnie było widać, że formuła imprezy się zmienia, ale daleko jest jeszcze do jednoznacznej odpowiedzi na ważne pytanie: jak nowy organizator wyobraża sobie jej przyszłość.
Pod względem muzycznym festiwal prawdziwe muzyczne spełnienie przeżył w sobotę wieczorem. To właśnie wtedy, jeden po drugim, odbyły się dwa bardzo wyjątkowe, przygotowane specjalnie z tej okazji, koncerty, odwołujące się do jego przeszłości, a dokładniej - do niezwykle udanej i ważnej edycji w 1985 roku.
Najpierw na scenie stanęła formacja Nowe Sytuacje. Co prawda prezentowała się na festiwalu w ubiegłym roku, inaugurując swoją znakomicie przyjętą trasę, podczas której, z gościnnym udziałem trójki wokalistów: Tymona Tymańskiego, Piotra Roguckiego i Jacka Budynia Szymkiewicza, przypominał w całości legendarny debiutancki album Republiki.
Ale w ostatnią sobotę repertuar był zgoła odmienny, zaskakujący, momentami bardzo poruszający. Muzycy, w tym dwaj członkowie klasycznego składu Republiki (Roguckiego za mikrofonem zastąpił natomiast Jacek Bończyk), postanowili przypomnieć jej słynny jarociński koncert z 1985 roku - ten, który przeszedł do historii polskiego rocka: zaczął się od buczenia i rzucania ciężkimi przedmiotami w muzyków, a skończył - potężnym aplauzem i początkiem prawdziwego kultu tego zespołu. W programie znalazło się kilka wielkich przebojów zespołu z "Moją krwią" na czele, ale także kilka mniej znanych utworów, choćby dwie znakomite piosenki z demo: "Brudny żołnierz" i "Odmiana przez osoby".
Najbardziej wzruszająco zrobiło się na sam koniec koncertu, kiedy muzycy zagrali jeden z późniejszych utworów sygnowanych nazwą grupy, "Śmierć na pięć": na środku sceny samotnie stał oświetlony punktowym reflektorem mikrofon, a z głośników rozległ się głos Grzegorza Ciechowskiego.
Zwykle dość niesforna jarocińska publiczność, zareagowała bardzo adekwatnie do podniosłej sytuacji i stanęła na kilka minut w całkowitym milczeniu i skupieniu. Szkoda, że nastrój zepsuł na koniec - psujący zresztą nastrój konsekwentnie przez cały weekend - prowadzący koncerty wodzirej, zagadując ciszę kolejnymi głupimi i niepotrzebnymi żartami.
Kilka minut później publiczność miała kolejną świetną okazję przenieść się dokładnie o trzy dekady wstecz. Zespół Muchy postanowił w jeszcze inny sposób przypomnieć edycję festiwalu z 1985 roku, przygotowując program oparty na kultowym, powstałym właśnie wtedy, filmie Piotra Łazarkiewicza "Fala". Kilka godzin wcześniej, na jednym z festiwalowych spotkań, o powstawaniu tego obrazu mówiła żona nieżyjącego już twórcy, Magdalena Łazarkiewicz, a muzycy Much postanowili zagrać na żywo utwory, które się w nim znalazły.
Nie było to tylko zwykłe odegranie kilku coverów - członkowie tego zespołu są artystami zbyt świadomymi i ambitnymi, żeby poprzestać tylko na tym - było to bardzo przemyślane, wielopoziomowe widowisko, spektakularnie odtwarzające klimat i nastrój tamtych czasów: minimalistyczna oprawa świetlna, fragmenty filmu wyświetlane na telebimach, a nawet kostiumy muzyków - wszystko nawiązywało do trudnych czasów sprzed trzech dekad.
Świetnie wypadła też sama muzyka: członkom zespołu udało się znaleźć kompromis między hołdem wobec dawnych mistrzów, a własną inwencją i pomysłowością. Poszczególne utwory: m.in. przejmująca "Ulica" zespołu Aya RL czy słodko-gorzka "Rzeka miłości, morze radości, ocean szczęścia" Tiltu, nawiązywały bardzo mocno do swoich pierwowzorów, ale jednocześnie nabrały bardzo współczesnego, bardzo oryginalnego wymiaru.
Reszta propozycji muzycznych podczas tegorocznego festiwalu nie okazała się tak bardzo emocjonująca, jak te dwa koncerty. Owszem, swoich fanów znaleźli: powracający po latach do Jarocina zespół My Riot, Peter Hook odgrywający piosenki zespołu Joy Division (nota bene: jego występ umieszczony był w programie festiwalu w dość absurdalnym momencie - w niedzielę późnym wieczorem, kiedy duża część publiczności była już w pociągu do domu, a równie sporo osób odciągnął od sceny pociąg do alkoholu), punkowi weterani z KSU czy brytyjski zespół pop rockowy The Kooks, ale nie były to raczej koncerty, które warto zapisać w historii festiwalu.
W tegorocznym programie imprezy z pewnością zabrakło punktów, do których jarocińska publiczność była przyzwyczajona od kilku lat: koncertów punkowych legend (w ostatnich latach m.in.: Misfits, Bad Religion, Bad Brains czy Jello Biafra, dawny wokalista zespołu Dead Kennedys) czy występów wielkich zagranicznych gwiazd różnych odmian ostrzejszego grania (w ostatnich latach były to np. zespoły: Editors, New Model Army, Within Temptation, Anathema czy Soulfly).
W tym roku ewidentnie zabrakło tak dużych atrakcji, choć organizatorzy, startując w konkursie na nowego operatora festiwalu deklarowali, że zaproszą spore, światowe gwiazdy. Do tego miana z pewnością nie mogą pretendować ani zespół The Kooks, ani cover band z Hookiem na czele. Brak gwiazd z całą pewnością przełożył się na festiwalową frekwencję, która nie robiła wielkiego wrażenia i była chyba mniejsza od oczekiwań samych organizatorów: część festiwalowego terenu wyglądała na przygotowaną na przyjęcie większej publiczności, ale z powodu jej braku - zamkniętą. Oficjalne dane, podane przez firmę MJM Prestige mówią o tym, że na terenie festiwalu przebywało 8-10 tys. osób.
Mocnym usprawiedliwieniem może być to, że zmiana organizatora i finalizowanie procedur przetargowo-konkursowych potężnie opóźniło rozpoczęcie przygotowań do tegorocznej edycji - zaproszenie wielkiej gwiazdy, żeby wystąpiła w czasie weekendu bardzo obfitego w duże, liczące się europejskie imprezy, wiosną było już naprawdę trudne, jeśli nie wręcz niemożliwe.
Spore kontrowersje wzbudził konkurs Jarocińskie Rytmy Młodych. Organizatorzy postanowili poświęcić mu o wiele więcej miejsca niż w ostatnich latach - jego marginalizowanie było zresztą wcześniej powodem konfliktu poprzedniego organizatora festiwalu z miastem. Ale okazało się, że nie był to zbyt dobry pomysł - nie sprawdził się ani pod względem merytorycznym, ani frekwencyjnym.
Ogólny poziom 11 finalistów okazał się bardzo słaby, niemal zupełnie zabrakło w tej stawce zespołów oryginalnych, ba - trudno było znaleźć wśród nich taki, który nie byłby kopią którejś z gwiazd z lat 90-tych. W tym kontekście tracił znaczenie inny drobiazg: że członkowie wielu zespołów konkursowych z kategorii "młodzi" wypadli już kilka lat temu, a niektóre z tych formacji miały na koncie płyty, mniejsze lub większe sukcesy i sukcesiki, czy nawet... wcześniejsze występy na jarocińskim festiwalu.
Zwycięzca konkursu, grupa Blue Deep Shorts, właściwie jako jedyna, wyróżniła się choć trochę na tym tle. Muzycy zaprezentowali dość ciekawy - choć też nie specjalnie oryginalny - materiał, mieli jakiś pomysł na siebie, potrafili zadbać nawet o coś, o czym konkurencja zupełnie zapomniała: dramaturgię swego krótkiego konkursowego występu.
Ale najgorsze było to, że konkursem w ogóle nie była zainteresowana publiczność. Choć organizatorzy zrobili wiele, żeby widzowie mogli oglądać prezentacje zespołów konkursowych w lepszych warunkach i w lepszym czasie niż w poprzednich latach, ci pokazali im plecy. Bardzo dosłownie: informacja, że na scenę wchodzi zespół konkursowy była dla wielu osób sygnałem, żeby udać się do strefy gastronomicznej.
To będzie w przyszłości jeden ze sporych problemów, z którym będą musieli sobie poradzić organizatorzy. Wiele razy deklarowali, że chcą ponieść wagę konkursu i trudno będzie im to pogodzić z daleko idącym desinteressement ze strony publiczności. Trzeba będzie albo zupełnie przeformatować jego formułę albo przesunąć go jednak do festiwalowych kuluarów (czyli np. sali w Jarocińskim Domu Kultury), żeby podczas występów konkursowych wykonawców miejsce pod sceną nie świeciło boleśnie pustkami.
Konkurs miał jednak jedną sporą zaletę organizacyjną - pokazał, że świetnie sprawdził się pomysł organizatorów, żeby główna festiwalowa scena składała się tak naprawdę z trzech scen: dużej, na środku i dwóch, znacznie mniejszych, po obu jej bokach. Takie połączenie sprawiło, że koncerty mogły się na tym obiekcie odbywać właściwie bez przerwy - kiedy jakiś zespół grał na jednej ze scen, ekipa techniczna "ustawiała" kolejnego wykonawcę na którejś z pozostałych. Publiczność musiała tylko wykonywać kilka kroków, żeby stanąć tuż pod sceną, na której trwał koncert.
Nie był to zresztą jedyny nowy pomysł organizacyjny, który sprawdził się podczas tegorocznej edycji. Dobrą koncepcją okazało się choćby przeniesienie terenu festiwalowego na drugą stronę ulicy Maratońskiej - festiwal zyskał tym samym sporo przestrzeni. Dość wygodnie rozmieszczone były poszczególne strefy: gastronomiczna czy higieniczna. Główną trój-scenę dobrze uzupełniała mniejsza, znajdująca się w namiocie nieopodal - choć program odbywających się tam imprez i występów był zaskakująco skromny.
Poszczególne koncerty odbywały się w miarę punktualnie i były dobrze nagłośnione. A teren festiwalu tylko w niewielkim stopniu ucierpiał podczas gwałtownej niedzielnej nawałnicy - służby porządkowe błyskawicznie usunęły wszelkie uszkodzenia. Ważnym i ciekawym uzupełnieniem samych koncertów okazał się program imprez dodatkowych, odbywających się w Spichlerzu Polskiego Rocka i jarocińskim kinie. Nawet jeśli przygotowany był w oparciu o patenty proste (spotkania z autorami niedawno wydanych książek, dotyczących w ten czy inny sposób rodzimego rocka) i oczywiste (skoro na scenie miał wystąpić Peter Hook - pokażmy film fabularny o zespole Joy Division), przyciągnął sporo widzów.
Nie udało się jednak uniknąć kilku organizacyjnych zgrzytów: scena ustawiona była tyłem do ulicy Maratońskiej, co odebrało sens tradycyjnym spacerom mieszkańców Jarocina, podczas których choć przez płot mieli możliwość zerknąć na największą imprezę muzyczną w swoim mieście. Woda w przenośnych umywalniach ustawionych w strefie toi toiów kończyła się jeszcze przed wieczorem, co nie pomagało uczestnikom festiwalu utrzymać higieny. A na naprawdę spory skandal zakrawa wreszcie fakt, że na całym terenie festiwalu woda pitna dostępna była tylko w nielicznych stoiskach z napojami, na dodatek był to produkt wielkiej korporacji i kosztował na festiwalu kilkakrotnie więcej niż w sklepie. A własnej wody nie można było wnieść na teren imprezy.
Zważywszy, że temperatura pod scenami sięgała w wyjątkowo upalne festiwalowe dni 40 stopni, cud, że nie skończyło się to masowymi omdleniami. Na wielu innych festiwalach organizatorzy jeśli chodzi o kwestię nawodnienia w upały, stawiają bezpieczeństwo uczestników ponad własny interes: na Coachelli, odbywającej się - było nie było - na pustyni, na terenie festiwalu funkcjonują punkty, gdzie za darmo można nabrać wody do woli. W Glastonbury ochroniarze na życzenie podają ją widzom - przy każdej scenie są wielkie pojemniki z wodą pitną.
Tegoroczna edycja festiwalu, choć dość udana pod względem organizacyjnym, nie dała żadnej odpowiedzi na ważne pytanie o przyszłość tej imprezy. Nie sposób było nie odnieść wrażenia, że jest w pewien sposób przejściowa, przygotowywana na szybko, bez czasu na refleksję programową i opracowanie nowej wizji. Widać było, że nowy organizator próbuje odejść od formuły zaproponowanej przez poprzedniego, ale nie za bardzo potrafi zaoferować coś nowego i atrakcyjnego dla widza. A to - na zaczynającym zjadać własny ogon polskim rynku festiwalowym - bardzo ważna kwestia.
Z jednej strony w ostatnich latach w Polsce pojawiło się co najmniej kilka festiwali adresowanych do podobnej grupy widzów co festiwal jarociński w formule przygotowanej przez firmę Go-Ahead i umiejętnie tę formułę wykorzystujących. To choćby Cieszanów Rock Festiwal czy znacznie mniejszy, ale rosnący z roku na rok Muszla Fest w Bydgoszczy. Organizatorzy z Jarocina będą więc musieli zmierzyć się z młodą konkurencją, do obrony przed którą mają na razie tylko legendę swojej imprezy, a to może nie starczyć na długo.
Z drugiej strony - nie sprawdziła się też za bardzo próba wyciągnięcia ręki w stronę publiczności zainteresowanej bardziej współczesną muzyką alternatywną - zespół The Kooks nie okazał się dla niej wystarczającym magnesem: w końcu większość z potencjalnych widzów kilkanaście dni wcześniej wydała pieniądze na Open'erze w Gdyni i nie mogła sobie pozwolić na wyjazd na kolejny festiwal.
W ostatnich latach festiwal w Jarocinie wyrobił sobie dość jasny profil widzów: to przede wszystkim 30-40-letni miłośnicy punk rocka i rocka, przede wszystkim z mniejszych miejscowości, często przyjeżdżający na festiwal ze swoimi nastoletnimi dziećmi, którym zaszczepili miłość do podobnych gatunków muzycznych. To publiczność, dla której Open'er jest zbyt komercyjny i zbyt drogi, Off Festiwal - zbyt alternatywny, do Jarocina jeździła zaś z sentymentu i za sprawą programu. W tym roku - wnioskując z frekwencji, niższej niż w ubiegłych latach - tylko część tych widzów wybrała się do Jarocina.
A wygląda na to, że nowi organizatorzy festiwalu powinni zostać wierni tej, dość lojalnej, publiczności i zrobić wszystko, żeby w kolejnych latach nie wybierała raczej młodej, post-jarocińskiej, konkurencji. Bo trudno liczyć - bez kompletnego zrewolucjonizowania imprezy i całkowitej zmiany jej wizerunku - na zainteresowanie nią publiczności innej niż dotychczasowa.
W tym roku na poczynania organizatorów można było patrzeć przez palce: mieli mało czasu na przygotowanie nowej formuły imprezy. W przyszłym roku taryfy ulgowej już nie będzie.