Gardziłeś Miley Cyrus? Sprawdź jej najnowszą płytę, możesz się zakochać

Miley Cyrus wydała płytę iście rewolucyjną. Jednym gestem rozmontowała budowany przez dekady konstrukt gwiazdy popu, rozkochała w sobie publiczność, która wcześniej nią pogardzała, a zarazem roztrzaskała fundamenty dotychczasowej strategii działania wielkich wytwórni.

Kiedy wydawało się, że tym, co najbardziej poruszy tego lata wielbicieli Miley Cyrus będzie jej występ na tegorocznej gali rozdania nagród MTV Video Music Awards, w niedzielę, 30 sierpnia: mocno ekscentryczny, barwny, pełen przekroczeń estetycznych i erotycznych (tego wieczoru szansę miał go przebić tylko Kanye West, który ogłosił, że w 2020 roku będzie kandydował na prezydenta, ale to już trochę za duża abstrakcja i zbyt mocny dowód na kompletne odklejenie tego artysty od rzeczywistości i prawdziwego świata - albo wręcz przeciwnie: świadectwo jego mistrzostwa świata w postironicznym trollingu, żeby ustosunkowywać się do tego w jakikolwiek sposób), okazało się, że artystka ma w zanadrzu coś jeszcze mocniejszego. Coś, co zostanie z fanami - i, zdaje się, nie tylko z nimi - na dłużej: zupełnie nową, zaskakującą płytę.

Madonna strzela sobie w głowę

Zaskakującą zupełnie nie w sensie, że wydaną w zasadzie znienacka, bez tradycyjnego trybu promocyjnego charakterystycznego dla nowych albumów wielkich popowych gwiazd: zapowiedzi, prezentacji pierwszego singla, potężnej akcji reklamowej na całym świecie i kilku innych, równie spektakularnych środków. To dziś już zupełnie nikogo nie zaskakuje, skoro strategią wydawania płyt "z przyczajki", z dnia na dzień, kompletnie znienacka, posługują się już prawie wszyscy: od Beyonce i Drake'a do Radiohead.

Ta płyta jest zaskakująca z nieco innych powodów - powodów artystycznych, co w przypadku gwiazdy popu, w dotychczasowym modelu funkcjonowania sceny muzycznej, było nie tyle rzadkie, co wręcz niespotykane. Oto bowiem młoda ulubienica tłumów wydała płytę, która nie ma absolutnie nic wspólnego ze współczesnym popem, nie ma też nic wspólnego z jej kilkoma dotychczasowymi obliczami: ani z Hannah Montaną, postacią z disneyowskiego uniwersum, ani młodą pretendentką do popowego tronu, ani z twerkingującą skandalistką z ostatnich dwóch lat, zdającą się bardziej promować swoje sutki niż swoje single.

 

Cyrus nie poszła żadną z dróg, której można się było po niej spodziewać, antycypując na podstawie najróżniejszych schematów, wywiedzionych z dziejów współczesnej muzyki pop. Nic z tych rzeczy. Artystka niezwykle dosłownie potraktowała zaklęcie, które bardzo często wypowiadają muzycy, zwłaszcza ci, związani z dużymi wytwórniami: hasło "absolutnej wolności artystycznej". Nagrała płytę, na której nie ma śladu jakichkolwiek wpływów, nacisków, sugestii czy żądań ze strony wytwórni, na której nie ma śladu oglądania się na oczekiwania i przyzwyczajenia fanów - co prawda na płycie widnieje logo własnej, "niezależnej" oficyny, będącej własnością samej artystki, ale Cyrus jest przecież związana kontraktem z jednym z płytowych gigantów. Nagrała płytę opartą tylko i wyłącznie na własnych pomysłach, własnych przeżyciach, własnej intuicji. Gdyby taki materiał przygotowała np. Madonna na początku lat 90-tych, jej nabierająca wówczas tempa kariera runęłaby w dół w płomieniach jak "Hindenburg" i dziś o niejakiej pani Ciccione można by przeczytać co najwyżej w plotkarskich rubrykach w stylu: "gdzie są gwiazdy z tamtych lat".

Bardzo długie i niespójne demo

Cyrus zrealizowała swój najnowszy album, czy może raczej muzyczny pamiętnik z ostatnich miesięcy swojego życia, w gronie zgoła zaskakujących współpracowników. Na ich czele stanął Wayne Coyne, ekscentryczny i na swój sposób niezwykle wpływowy lider formacji The Flaming Lips - formacji, której nazwa z pewnością nie mówi nic znacznej większości nabywców albumu "Bangerz", poprzedniej płyty Cyrus. Coyne stoi na czele alternatywnego zespołu, który w czasach, kiedy rynek muzyczny funkcjonował w swej tradycyjnej postaci, działałby nawet nie na innej planecie niż gwiazda popu, ale wręcz w innej galaktyce. A dziś bez żadnych problemów muzycy stanęli obok siebie w studio. Co samo w sobie w czasach, kiedy Skrillex nagrywa z Justinem Bieberem też nie jest przecież specjalną niespodzianką. Nie w charakterze zaskoczenia, ale już tylko zwykłej ciekawostki warto odnotować inne znaczące pozycje z długiej listy gości i współpracowników, którzy przyczynili się do powstania tego albumu. Bo czyż nie jest nią choćby znalezienie tam nazwiska Ariela Pinka czy nawet Sarah Barthel z zespołu Phantogram - poniekąd popowego, ale jednak w zupełnie inny sposób niż dotychczasowa twórczość Cyrus.

Co wyszło z tego spotkania muzyków z innych światów i ich wspólnej pracy nad pomysłami młodej gwiazdy? Płyta zaskakująca, ale jednocześnie dość nudna. Tak jak nudne w gruncie rzeczy, po pierwszym momencie ekscytacji, staje się czytanie czyjegoś pamiętnika: owszem, z perwersyjną przyjemnością wyszukuje się w nim perełki w postaci szczególnie błyskotliwie złożonych zdań, czy miejsca, w których pojawiają się jakieś znajome postaci, ale cała reszta, zwłaszcza kiedy jest hermetycznie introspektywna, raczej nuży.

A ta płyta taka właśnie jest: dość hermetycznie introspektywna - zarówno na poziomie dźwiękowym, jak i tekstowym. Cyrus pozwala się za jej sprawą zagłębić w meandry swej muzycznej wyobraźni i artystycznych poszukiwań, zwierza się jednocześnie ze swoich ekstaz i depresji. A że dziewczyna ma - jak się okazuje - dość szerokie horyzonty muzyczne, można na tym albumie, stanowczo za długim, brzmiącym w wielu momentach jak demo, zestaw szkiców piosenek do późniejszego dopracowania, znaleźć zarówno utwory, które zahaczają o nietypowy pop, takie, które opierają się na śladach synth-popowych rytmów, czy wykorzystują najnowsze doświadczenia władców hiphopowego świata, a z drugiej strony: zaskakujące dźwiękowe eksperymenty, których nie odważyłoby się nagrać wielu innych artystów, minimalistyczne, nieco mroczne ballady czy połamane piosenki, zalane do szyję gęstym sosem cukierkowej psychodelii.

 

Podobnie jak na płaszczyźnie muzycznej, jest i w sferze tekstowej, gdzie młoda artystka zwierza się słuchaczom ze swoich ostatnich przygód, zgryzot, pomysłów i przeżyć. Niektóre z jej opowieści intrygują, inne należą raczej do tych, które niekoniecznie chciałoby się usłyszeć, a kiedy się to już stanie, nie za bardzo wiadomo, co ze zdobytą w ten sposób wiedzą dalej zrobić. Artystka miota się między nader plastycznymi opisami niekoniecznie konwencjonalnego seksu i brzmiącym tak sztucznie, że niemal cynicznie, płaczem po śmierci zwierzęcych ulubieńców, którzy znaleźli się nawet w tytule tego albumu. W swoich obserwacjach jest bardzo nierówna: bywa przenikliwa, odważna w szczerości i bezlitosna w krytyce, ale bywa też nieznośnie naiwna i pretensjonalnie infantylna.

Słuchany jako całość nowy materiał Cyrus bardzo odważny, momentami bardzo ciekawy, oryginalny, ale jednocześnie - wyraźnie niedopracowany, nie wyselekcjonowany, nie tworzący w żadnej mierze spójnej, mocnej całości. Materiał iście samobójczy dla tradycyjnie rozumianej gwiazdy popu.

Twerking wokół upadających paradygmatów

Ta płyta pokazuje dwie bardzo ważne sprawy, dwie bardzo znaczące zmiany, które zaszły w ciągu ostatnich lat na światowej scenie muzyki pop. Z jednej strony: zmienia się pojęcie gwiazdy, status jej samej i znaczenie jej talentu, z drugiej: zmienia się drastycznie polityka wielkich wytwórni wobec tego typu artystów.

Kiedyś samodzielność gwiazdy popu była nieporównywalnie mniejsza. W skrajnych przypadkach tego typu wykonawcy byli w zasadzie tylko naczyniami, do których treść nalewali producenci, decydujący o tym, co dany kandydat na gwiazdę ma śpiewać, jak wyglądać, co mówić i co sobą reprezentować. Owszem, byli tacy, którzy wychodzili przed szereg i sami dyktowali warunki, ale zawsze było to dyktowanie warunków w ramach narzuconego paradygmatu gwiazdy pop.

Dziś ten paradygmat jest podważany coraz bardziej - owszem, wciąż jest wielu wykonawców, którzy budują swoją karierę według któregoś ze sprawdzonych i skutecznych modeli, ale coraz więcej do powiedzenia miewają tacy, którzy mają je zupełnie za nic - najlepszym przykładem jest choćby Lady Gaga, gwiazda która jako jedna z pierwszych pokazała, że ma coś do powiedzenia i wie, jak to mówić, żeby trafiało do szerokich mas, która ma talent wykraczający bardzo mocno poza odtwarzanie nut napisanych przez innych i przebieranie się w stroje przez innych zaprojektowane.

Drugi wniosek, który przynosi najnowsza płyta Cyrus, dotyczy dzisiejszej sytuacji wielkich wytwórni, które szukają strategii przetrwania na coraz bardziej kurczącym się rynku sprzedaży płyt, zwłaszcza sprzedaży rozumianej w tradycyjny sposób. Jeśli przyjąć wersję optymistyczną: pozwalają swoim podopiecznym na dużo większą swobodę niż kiedyś, w wersji pesymistycznej, a może nawet lekko kąśliwej: są już tak kompletnie zagubione, że chwytają się każdego sposobu, żeby utrzymać choć resztki dawnej potęgi - choćby takiego, jak zgoda na wydanie przez artystkę płyty, która w tradycyjnym tego słowa znaczeniu nie ma najmniejszego potencjału komercyjnego.

To wszystko sprawia, że najnowszy album Cyrus okazuje się świadectwem, a jednocześnie - katalizatorem wielkiego przełomu, który co najmniej sprawi, że na muzycznym rynku będą się musiały pojawić modele kariery inne od dotychczas obowiązujących, a może wręcz ostatecznie ośmieszy i unieważni te ostatnie.

 

Hipsterzy słuchający Cyrus

Na zupełnym marginesie sytuacji związanej z wydaniem najnowszej płyty Cyrus jest coś, co paradoksalnie można uznać za gigantyczny sukces jej najnowszego projektu. To reakcja tych, którzy wcześniej nigdy nawet nie pomyśleli, żeby słuchać jej nagrań, albo przynajmniej za żadne skarby nie przyznaliby się do tego, traktując to jako absolutną słabość i niewybaczalne "guilty pleasure". Po premierze płyty Facebooka zalała wielka fala prawdziwych cyrusowych "nawróceń" - ci, którzy na co dzień słuchają muzyki jak najbardziej alternatywnej, wypisują słowa co najmniej zdumienia i zaskoczenia, a często - prawdziwe peany na temat tej artystki, czasem tylko poprzedzane ubezpieczającymi zapewnieniami o tym, że "nigdy wcześniej..." i że "żadna z poprzednich płyt...".

Z jednej strony to oczywiście dowód na to, że mimo kompletnego pomieszania gatunków i porządków na współczesnej scenie muzycznej, wciąż jeszcze istnieje wiele uprzedzeń i schematów, które każą słuchaczom reagować ze zdumieniem na sytuację, za sprawą której gwiazda popu okazuje się nie być tępym narzędziem do robienia pieniędzy przez wytwórnię. Z drugiej - świetny pokaz tego, że zaskakujący ruch Cyrus przyniósł zaskakujące skutki w postaci powiększenia grona jej fanów o osoby ze środowisk, które wcześniej trudno było o to podejrzewać. Jeśli potwierdzą się przewidywane przez recenzentów i analityków wysokie wyniki sprzedaży tej płyty, okazać się może, że wydając kompletnie niekomercyjny album, Cyrus odniosła wielki komercyjny sukces. A to sprawi, że po tej płycie rynek muzyczny nie będzie już taki sam, jak kiedyś.

Więcej o: