Przemysław Myszor: Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Musisz zaakceptować innych ludzi i ich emocje, ich tempo i tryb działania, a przede wszystkim: ich styl bycia, sposób myślenia i pracy, ich - powiedziałbym - inność oraz zdolność współpracy. Na początku wcale nie było to dla mnie łatwe. Alkohol, przekleństwa, inne używki, stres i zamknięcie w ciasnej klatce samochodu bez szans na oddech. Szybkie tempo codziennych prób, szybkie decyzje: "rach ciach ciach". Dopiero po pewnym czasie przywykłem. Po dziesięciu latach nie wyobrażasz już sobie życia bez tego. Organizujesz funkcjonowanie całej rodziny wokół zespołu, co - zważywszy na specyficzny charakter tego cyrku - jest uciążliwe dla osób, które bezpośrednio w tym nie uczestniczą: żon czy dzieci. Czujesz się winny. Próbujesz to jakoś równoważyć. Co ja gadam... Po prostu starasz się przeżyć z dnia na dzień. Czasem nie wytrzymujesz. Próbujesz uciec. Potem wracasz. To jest taki gorący związek, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Ja np. po czternastu latach bycia w tym zespole zacząłem pić alkohol. Nie pić na umór, tylko pić w ogóle. Nie brzmi zachęcająco, co? Gdybyś zadał pytanie: "Co spowodowało, że wytrzymaliście ze sobą tyle lat", mógłbym ci powiedzieć, że mogliśmy się realizować i że nam się to udało, że odnieśliśmy sukces, pomimo wielu problemów, kłód pod nogami i ogólnej niechęci, i że to cementuje bardziej niż dzieli.
Wojciech Powaga: Dwadzieścia lat... Nawet nie wiem, jak i kiedy to się stało. Dopiero teraz, przy okazji wywiadów dotyczących jubileuszu, silę się na wspomnienia, rachunki sumienia, analizy przeszłości. Nigdy tego nie robiłem, nigdy nie oglądałem się za siebie. Zawsze parliśmy do przodu. Poza kilkoma traumatycznymi zdarzeniami, takimi jak roczny urlop zespołu czy zmiana wokalisty, był to kawał czasu, który był całkiem do wytrzymania. Granie w kapeli rockowej było zawsze moim marzeniem, a kiedy marzenie staje się pracą i można z tego żyć, to pomimo burz, deszczu, mżawki czy dżdżu, jest to jedno z większych szczęść człowieka. Ktoś kiedyś powiedział żartobliwie: "Często się kłócę z żoną i czasem tak mnie denerwuje, że mam ochotę ją spalić, ale kocham ją nad życie i nie wyobrażam sobie świata bez niej". Tak to mniej więcej wygląda w zespole rockowym.
Wojciech Kuderski: Rzeczywiście to kawał czasu, jeszcze pięć lat i można by pójść na emeryturę z kopalni. Nie ma na to recepty. Wszyscy ciężko pracujemy na to, żeby pogodzić życie prywatne z życiem w trasie i na sali prób. To samo, jeśli chodzi o ludzi, którzy z nami pracują i pracowali. Nie jest to łatwe. Bywało i bywa różnie, ale jak pomyślisz, że zamiast tego miałbyś wstawać rano do pracy, to od razu masz ochotę chwycić za pałki, gitary i wyruszyć w trasę.
PM: Było wiele takich momentów. Każdy z nich trudny na swój sposób. Niektóre dotyczyły mnie, a inne całego zespołu. Choćby te wszystkie momenty, kiedy zespół się rozpadał albo ciągła walka Rojasa (Artura Rojka) z braćmi Kuderskimi, w tym kłótnie o pieniądze z ZAiKS-u, sprawa księgowej, która miała prowadzić rachunki naszej firmy, sukces płyty "Miłość w czasach popkultury", który zaczął jeszcze mocniej dzielić zespół, eskapada na Zachód i jej zakończenie, Festiwal Myslovitz, nazwany później Off Festivalem, zawieszenie działalności. Każdy z tych punktów - może poza sukcesem "Miłości..." - groził rozpadem zespołu. W sumie od trasy z grupą The Corrs temat rozpadu czy odejścia Rojasa był wciąż obecny. Właściwie odnosiłem wrażenie, że zespół był w ciągłym rozpadzie. Dla mnie osobiście najtrudniejszy był pierwszy moment po "Miłości...", kiedy zostałem poddany długotrwałemu mobbingowi wewnątrz grupy. Gdybym miał wtedy dokąd odejść, zrobiłbym to. Potem był powrót na czas nagrywania płyt "Korova Milky Bar" i "Skalary, mieczyki, neonki" i ponowne oddalenie, po zakończeniu zdobywania Zachodu za sprawą płyty "Happiness Is Easy".
WP: Trudne były dłuższe rozłąki z rodziną... Ale najtrudniejszy dla mnie był roczny urlop, zawieszenie działalności zespołu, zaprzestanie pracy za granicą i odejście Rojasa. Już podczas pierwszych miesięcy urlopu odczuwałem ogromny brak sceny, muzyki, hałasu, szaleństwa, publiczności, ludzi. Na szczęście pokłady rozpędzonej energii przekształciłem wraz z Przemkiem Myszorem i Tomkiem Makowieckim w projekt No!No!No! Decyzja o przerwaniu pracy na Zachodzie, co skutkowało rozwiązaniem umowy z naszymi zagranicznymi managerami, Anią Marzec i Henrym McGroggan'em, była dla mnie właśnie takim najbardziej traumatycznym zdarzeniem i tego najbardziej żałuję. Z tego ognia już róży niestety nie było. Szkoda, bo graliśmy już tam na głównych scenach festiwali, zapełnialiśmy kluby np. w Szwajcarii i zarabialiśmy normalne stawki koncertowe. Odejście Rojasa było... niespodziewane, choć zawsze mówił, że nie chce przez całe życie grać i jeździć w trasy jak np. Budka Suflera. Pozwoliło to nam jednak na nowe otwarcie, z nowym wokalistą. Teraz, z Michałem Kowalonkiem, który gra z nami od 2012 roku, wszystko jest jakby inaczej, ale jednocześnie i po staremu... Jest ciekawie. Może dlatego nie odczuwam tego dwudziestolecia tak bardzo dwudziestoletnio.
PM: Z chęcią dowiedziałbym się, jaki moment masz na myśli, bo ja takiego nie dostrzegam. Pierwsza płyta była dość surowa, druga dość przebojowa, ale materiał w dużej mierze był z tej samej sesji, trzecia była mocno ambitna i cholernie długa, czwarta rockowa, ale z ogólnopolskimi przebojami. "Korova Milky Bar" była zmiękczona fakturami klawiszy, ale razem z nią powstały "Skalary, mieczyki, neonki", czyli płyta instrumentalno-psychodeliczna. Potem było "Hapiness Is Easy", a po nim najcięższe "Nieważne jak wysoko jesteśmy...". Ostatnia płyta to "1.577", którą też trudno nazwać popową. Dziennikarze zawsze mieli problem z określeniem naszej muzyki, w której obok przesterowanych faktur i psychodelii pojawiały się ładne, bogate melodie, nadające piosenkom przebojowy charakter. Tak jest zawsze, kiedy siedzisz w zbyt wielu szufladkach jednocześnie. Kto którą z nich otworzy, temu co innego wypadnie. My zawsze mieszaliśmy różne gatunki, a może bardziej: różne ciężary i to nas kręciło. To, co graliśmy, zawsze było wypadkową zainteresowań czy gustów poszczególnych członków zespołu, wspólnym mianownikiem, kompromisem. Nigdy tego nie żałowaliśmy.
WP: Nigdy nie było żadnej decyzji czy zamierzonej zmiany. Zawsze graliśmy tak, jak czuliśmy i umieliśmy. Chcieliśmy tylko, żeby każda następna płyta była krokiem naprzód. Cały czas poszerzały się nasze horyzonty, inspiracje, słuchaliśmy coraz bardziej różnorodnej muzyki. Po prostu na próbach pojawiły się takie a nie inne utwory, które później stały się przebojami. Na koncertach zawsze graliśmy trochę piosenek i trochę szalonych improwizacji. Na jedno i drugie przyszedł czas i stało się to wręcz naturalnie.
PM: Bardzo trudno. To były czasy, w których masową wyobraźnią zarządzały ciężkie riffy i to nasze "ogniskowe" granie kojarzono z muzyką dla harcerzy i gejów. W sumie na każdym kroku pokazywano nam, że rock'n'roll jest gdzie indziej. I obojętne było to, że kiedy wychodziliśmy na scenę, graliśmy często głośniej i ostrzej niż koledzy z "cięższych" zespołów. I jeszcze ta niemiecka nazwa. Tu warto przypomnieć pewną ciekawostkę: szefowa naszego ówczesnego wydawcy z uporem maniaka mówiła o nas "Mysłowic", choć doskonale posiadła język angielski, ba, tłumaczyła nawet teksty. Trudno było zrozumieć tę niechęć, ale byliśmy młodzi i nie przejmowaliśmy się zanadto, a także przyzwyczajeni byliśmy, że stoimy "sami na przekór wszystkim". No i oczywiście była grupa ludzi, słuchaczy, fanów, dziennikarzy, wychowanych na The Beatles czy innych brytyjskich "smithsach", którzy nas wspierali.
WP: Początki były trudne, mało ludzi słuchało wtedy takiej muzyki. Pamiętam, jak na jednym z warszawskich przeglądów muzycznych z sali padały okrzyki: "pedały wyp..!". Jurorzy kłócili się między sobą: jedni byli zachwyceni i zaciekawieni, drudzy mówili natomiast: "Co to za gówno?!". Dziennikarze znali tylko kilka podstawowych zespołów z naszego nurtu, bardzo przewidywalnie i sztampowo nas szufladkowali. Byliśmy jednak dzięki temu ciekawostką na rynku muzycznym.
PM: Wytaczasz ciężkie działa. Nie wiem, czy mam ochotę znów o tym mówić. Moim zdaniem nasz wokalista się przestraszył. Bał się, że nie zapanuje nad tym, że straci panowanie nad zespołem. Zachód był za duży na te gierki, które się udawały w kraju. No i do tego kiepsko mówił po angielsku. Na wywiady chodził ze mną albo wręcz chodziłem sam. I choć starałem się w każdym momencie tak pokierować rozmową, żeby mógł coś dodać w naturalny sposób, brałem na siebie te trudniejsze pytania, podprowadzając go pod łatwe, to musiało go to strasznie uwierać i frustrować. Miał trzy lata na to, by poprawić angielski i nie zrobił ani kroku. Kompletnie tego nie rozumiałem. W pewnym momencie zaczął sabotować wszystko. Na koncercie w Berlinie zaczął na scenie opowiadać jakieś bzdury, że pochodzimy z Rumunii. Na Wembley cała ekipa pytała, co się dzieje naszemu wokaliście i czemu się tak zachowuje. Przyszedł nasz tour manager i z czerwonymi ze wstydu uszami skarżył się, że obraża wszystkich. Artur miał wtedy do wszystkich pretensje, że nic się nie dzieje, że EMI nam nie pomaga, że to nie to i nie tak. Kiedy jechaliśmy na ostatnią naszą trasę po Szwajcarii, gdzie graliśmy na dużych festiwalach, przekonał braci Kuderskich, żeby zerwać umowę z Henrym i Anią. Wykorzystał fakt, że obaj z Wojtkiem pojechaliśmy z żonami własnymi samochodami i mógł wcisnąć braciom do głowy cokolwiek. Nasz ówczesny techniczny słał mi SMS-y, w których pisał, że całymi godzinami siedzą i narzekają, że nie ma pieniędzy, że tylko je tracimy, że trasa się nie opłaca. Myślę, że Artur chciał Zachodu, ale dla siebie, nie dla Myslovitz. A tu nie był w stanie nad tym zapanować.
WP: Może krótka forma rymowana: dlaczego się nie udało...? Bo trzech z nas już nie chciało i się rozleciało. Rojas, Jaca (Jacek Kuderski) i Lala (Wojciech Kuderski) postanowili, że nie będą już jeździć za granicę i cholerna zespołowa demokracja zwyciężyła. Dlaczego? Nie chce mi się już tego analizować.
PM: Kiedy wydaliśmy "Miłość w czasach popkultury" byliśmy nieustannie w trasie. A mnie akurat urodził się syn Bartek. Wolne mieliśmy tylko w niedzielę. W sobotę pakowałem się do nocnego pociągu i wracałem do domu. Byłem tam dwanaście godzin i następnym nocnym pociągiem wracałem do chłopaków. Pewnego razu wysiadłem we Władysławowie i tam z każdego straganu z płytami, z każdej budki z lodami, goframi czy hot dogami słychać było naszą płytę. Pomyślałem wtedy, że nam się udało. A szczyt? Nigdy nie czułem, że go osiągnęliśmy. Zawsze majaczył we mgle, 60 metrów nad nami.
WP: Tak, w pewnym okresie zaczęliśmy dostawać dużo różnych nagród, drzwi stawały otworem, sale pękały w szwach... Ale że na szczycie sceny muzycznej? Tak tego chyba nie można określić. Dla mnie osobiście takim spełnieniem amerykańsko-polskiego snu była podróż do Barcelony w 2002 po nagrodę MTV Best Polish Act.
PM: Wiem, że cię rozczaruję, ale raczej ta przebojowa. Fajnie byłoby, gdyby koncert w Gdańsku był bardziej psychodeliczny, czemu akurat sprzyja dobór gości, ale nie możemy osiągnąć konsensusu w zespole, co do tego, jak zagrać. Zobaczymy. Bardzo liczymy na gości.
WP: Na pierwszym planie będą właśnie oni: nasi wspaniali goście ze swoimi interpretacjami i autorskimi wersjami naszych piosenek, zagranych z naszym udziałem. Zagramy, jak zawsze, trochę piosenek: i przebojów, i utworów bardziej noise'owych. Tych pierwszych będzie pewnie zdecydowanie więcej, nie chcemy, aby publiczności teatrze i filharmonii powypadały włosy i zęby.
WK: Zapewne każdemu nie dogodzimy. Akurat te dwa koncerty w teatrach zagramy mniej noise'owo, a bardziej piosenkowo, ale zapewne ostrzejszych strzałów też nie zabraknie. Może też z racji na miejsca, będzie to bardziej spójne i mniej męczące dla naszych wiernych słuchaczy i fanów.
PM: Pewnego dnia przyszedł mail z Memphis. Poproszono nas, żebyśmy byli przedstawicielami Polski na festiwalu Memphis in May Festival, który co roku odbywa się nad brzegiem Missisipi. Zostaliśmy wybrani przez organizatorów spośród kilku zespołów, które były brane pod uwagę. Bardzo się ucieszyliśmy i postanowiliśmy pojechać. Na miejscu okazało się, że jest to wielki festiwal, z kilkoma dużymi scenami. Oprócz nas grali m.in. tacy wykonawcy jak: Wilco, Flaming Lips, Pixies czy Hozier.
WP: Zdziwiło nas, że organizatorzy wybrali właśnie nas, spośród wielu zespołów, które brali pod uwagę do reprezentowania naszego kraju w tym wydarzeniu. Dostaliśmy wiadomość, że nas chcą i zapraszają. Pomimo dużego doświadczenia zdobytego na europejskich festiwalach, mieliśmy obawy, jak będzie na festiwalu za oceanem... My w Ameryce!? Przyjęcie było niesamowite, z każdą następną piosenką pod sceną robiło się gęściej i ciaśniej, na koniec, kiedy graliśmy nasze sztandarowe hity, wszyscy śpiewali w międzynarodowym języku refren utworu "Chłopcy". Drugiego dnia było jeszcze lepiej i jeszcze więcej ludzi. Dostaliśmy tam takiego energetycznego, amerykańskiego kopa.
PM: Możliwe więc, że zagramy jeszcze w innych miastach podobne koncerty, ale to już raczej w przyszłym roku. To miała być taka krótka, symboliczna trasa. Szczerze mówiąc, przez większość roku próbowaliśmy nie dostrzegać, że się zbliża i wydawało nam się, że uda się jakoś od tego uciec. Ale ponieważ fani czekają na te specjalne koncerty, postanowiliśmy przeciągnąć celebrowanie tego jubileuszu na część następnego roku.
WP: Tak się złożyło, że trasa jest krótka, ale repertuar z urodzin będziemy z przyjemnością przeciągać i przepisywać jeszcze na inne koncerty z początku 2016 roku.
PM: Są to wykonawcy, których lubimy i szanujemy. I na dodatek mieli chęci oraz czas, żeby wziąć udział w tym wydarzeniu. Nie potrzebują chyba nawet specjalnej rekomendacji. Na jednej scenie wystąpią z nami: Edyta Bartosiewicz, Natalia Grosiak z zespołu Mikromusic, nasz kolega Dawid Podsiadło oraz Miuosh. Na drugiej scenie natomiast zaprezentują się: L.Stadt, Wojtek Mazolewski, Tymon Tymański oraz Grzegorz Halama. Są to nasi znajomi, koledzy, przyjaciele, czasem idole czy artyści, którym zazdrościmy talentu. Jesteśmy niezmiernie ciekawi tego, jak spojrzą na naszą twórczość, jak ją czują i jak potrafią ją zmienić, przefiltrować przez własną wrażliwość i uzupełnić własnym talentem, poczuciem humoru czy "odjazdem". Daliśmy im pełną dowolność wyboru materiału oraz ingerencji w teksty i melodie. Liczymy na to, że pojawią się "momenty" zaskoczenia dla słuchaczy i dla nas.
WP: Chcieliśmy, aby było ciekawie, to było jedyne kryterium. Lista gości, którą sporządziliśmy na początku przygotowań, była bardzo długa, ale ze względów czasowych - nie można przecież grać pięciogodzinnego koncertu (chociaż nie miałbym nic przeciwko temu) - jak i innych obowiązków, które mają poszczególni artyści, wygląda właśnie tak.
PM: No głupio, czyż nie? Artur był pierwszą osobą, którą zaprosiliśmy na jubileusz, już na początku roku. Później zwróciliśmy się do niego znów i wysłaliśmy piękne, ręcznie robione zaproszenie. Cisza. Nie odezwał się do dzisiaj. Przykro nam z tego powodu. Nawet bardzo.
WP: Nie wiemy dlaczego tak się stało. Rzeczywiście, Artur został zaproszony jako pierwszy i to kilkakrotnie. Szkoda, że nie będzie wśród gości specjalnych tego specjalnego gościa.
PM: Ostatnio oglądałem film o zespole Queen i tam na podobne pytanie muzycy odpowiedzieli mniej więcej tak: "Nowe piosenki, nowe pomysły, jeszcze więcej koncertów". Cóż, nic dodać, nic ująć. Moglibyśmy otworzyć McDonaldsa albo piekarnię, ale raczej będziemy robić to, co do tej pory: poznawać ludzi, wymieniać się z nimi energią i emocjami. I będziemy starali się wyciągnąć z tego maksimum zadowolenia.
WP: Co dalej? Dalej będzie już normalnie: skończą się obchody, flagi pójdą do magazynu, a my do sali prób, aranżować nową płytę. Utworów mamy już mnóstwo, czeka nas jeszcze przy nich dużo pracy. Pewnie powstanie jeszcze kilka piosenek, potem teksty i kolejne wydawnictwo. Pojawią się przy okazji jakieś "nowe pomysły na zespół", a ja tak po cichu marzę: może uda nam się wyjechać na jakieś koncerty za ocean...
W ramach jubileuszowej trasy z okazji 20-lecia, zespół Myslovitz zapowiedział na początek grudnia dwa specjalne koncerty. Pierwszy za nami - w sobotę, 5 grudnia, kapela zagrała w Gdańsku w Filharmonii Bałtyckiej (goście: Wojciech Mazolewski, Tymon Tymański, L.Stadt, Grzegorz Halama, Miuosh). Dzisiaj kolejny: poniedziałek, 7 grudnia, Warszawa, Teatr Muzyczny Roma (goście: Edyta Bartosiewicz, Dawid Podsiadło, Natalia Przybysz, Natalia Grosiak, Miuosh) .