Współpracuje z legendarną wytwórnią SubPop. I ma dobre recenzje zagranicą. Tobiasz Biliński opowiada, jak to się robi

- Wierzę w to, że granie koncertów na całym świecie nawet, jeżeli traci się na tym pieniądze i zdrowie, koniec końców zaowocuje czymś fajnym i wartościowym - mówi Tobiasz Biliński, lider projektu Coldair.

Przemysław Gulda: Czy rzeczywiście masz "czarne gotyckie serce", jak stwierdził recenzent cenionego portalu Pitchfork, recenzując twoją najnowszą płytę?

Tobiasz Biliński: Haha. Po części pewnie ma rację. W sumie od zawsze ciągnęło mnie do mroku, jakoś lepiej się z tym utożsamiam. Wydaje mi się, że nawet w tych bardziej pogodnych utworach jest jakaś nutka niepokoju, choćby w warstwie tekstowej. Więc tak - dużo w tym stwierdzeniu prawdy!

Teksty piosenek na albumie "The Provider" mogłyby posłużyć jako znakomity przykład niskiego poczucia własnej wartości, a może wręcz depresji. Skąd taki pesymistyczny klimat tego materiału?

- No cóż, po pierwsze nie należę do najpogodniejszych ludzi na świecie - depresyjne klimaty nie są mi obce. Po drugie, utwory na ten album pisałem w dość trudnym momencie swojego życia, kiedy byłem przepełniony skrajnie negatywnymi emocjami. Moim twórczym paliwem są zawsze moje własne doświadczenia i odczucia, więc nic dziwnego, że "The Provider" emanuje smutkiem, gniewem i poczuciem winy. Zawsze uważałem, że podstawą każdej wartościowej twórczości jest zawieranie w niej swojej osoby tak bardzo, jak tylko się da. Próbuję to robić.

 

Z pełnymi rezygnacji tekstami świetnie współbrzmi zimna, bardzo nastrojowa muzyka, coś zupełnie innego niż to, co znalazło się na twoich poprzednich albumach. Co sprawiło, że tak mocno zmieniłeś swoje brzmienie i - trochę mniej - swój styl?

- Lubię odkrywać nowe brzmienia i próbować nowych rzeczy. W zasadzie tego wręcz potrzebuję - nie widzę sensu w zamykaniu się w narzuconych przez media czy ludzi ramach. To, co mnie najbardziej kręci w tworzeniu, to właśnie możliwość robienia dokładnie tego, co chcę. Nie byłbym w stanie nagrywać ciągle podobnych rzeczy, bo ktoś tego ode mnie oczekuje. Męczyłbym się.

Zawsze podchodziłem do swoich albumów jak do skondensowanych do kilkudziesięciu minut zapisów własnych przeżyć z konkretnego okresu, dlatego też moje płyty tak bardzo się od siebie różnią. Do stanów opisanych na "The Provider" najbardziej pasowała mi forma zimna, mroczna i mechaniczna, stąd dużo syntezatorów, bitów i hałasów. Teraz pewnie będę wrzucony do szufladki "muzyka elektroniczna". A ja nie wiem, czy moja kolejna płyta będzie elektroniczna, akustyczna, czy może coś pomiędzy. Zobaczymy. To jest właśnie dla mnie ekscytujące, że nigdy do końca nie wiem, w którą stronę rozwinie się moja muzyka.

Czy czymś się różni aranżowanie utworów na akustyczne instrumenty, tak jak robiłeś to kiedyś i praca praktycznie z samą elektroniką, jak w przypadku twojej najnowszej płyty? Jak bardzo wybór narzędzia wpływa na efekt, który się za jego pomocą uzyskuje?

- Na pewno jest spora różnica w sposobie pisania utworów - przy akustycznych instrumentach jest to bardziej organiczny i ludzki proces, siadasz z gitarą, grasz, wymyślasz, zapisujesz. Elektronika to raczej długie godziny ślęczenia przy komputerze i klawiszach, dopieszczanie w nieskończoność brzmienia np. jednej ścieżki basu, programowanie bitów, bardzo dużo technicznych spraw, bo naprawdę niełatwo pogodzić ze sobą wszystkie te warstwy brzmień. Trzeba mieć też dużo większą wiedzę na temat dźwięku jako takiego, żeby to wszystko miało sens.

Trochę połączyłem obydwa te światy, bo wiele utworów z płyty początkowo napisałem na gitarę akustyczną i pianino, np.: "Pretty Mind", "Perfect Son", "All I Meant"), a potem przełożyłem to na brzmienie elektroniczne. Wybór narzędzia na pewno ma duże znaczenie. Pewne instrumenty często mają z góry "narzucony" charakter i po prostu najlepiej pasują do konkretnych rzeczy. Chociaż ja uważam, że najważniejsza jest wyobraźnia - często przewrotne wykorzystanie albo połączenie dwóch instrumentów daje najlepsze efekty. Trzeba się po prostu zdać na intuicję i wyczuć muzykę, granie utartymi schematami to moim zdaniem bardzo kiepski pomysł i skutkuje po prostu nudnym materiałem.

 

Zagraniczni recenzenci grają stereotypami, chętnie wiążąc klimat twojej muzyki z klaustrofobią i szarością Warszawy. Często się przeprowadzałeś. Na ile miejsca, w których do tej pory mieszkałeś, miały wpływ na twoją muzykę?

- Bardziej wpływają na mnie ludzie, których spotykam i to, co mi się przydarza. Miejsca oczywiście też odgrywają pewną rolę, potrafią być inspirujące. Zauważyłem, że moja muzyka zaczęła zmierzać w ciemniejszą stronę od kiedy przeprowadziłem się do Warszawy. Trudno ocenić, czy to kwestia samego miasta, towarzystwa w jakim się obracałem, czy może kompletnie nie miało to związku. Tak naprawdę na kształt mojej muzyki wpływa absolutnie wszystko: miejsce zamieszkania, pogoda, związki, relacje międzyludzkie, stan portfela, pora roku. Nie da się za bardzo sprecyzować, to wypadkowa wielu rzeczy.

Urodziłeś się zagranicą. Jak długo mieszkałeś w Norwegii i jaki to miało wpływ na twoją osobowość i twoją sztukę?

- Urodziłem się we Fredrikstad w Norwegii, ale moi rodzice musieli wyjechać z powrotem do Polski, kiedy byłem bardzo mały. Potem bardzo dużo tam jeździliśmy, aż w końcu pojechałem tam jeszcze na rok jako nastolatek. Tak się akurat złożyło, że wtedy zaczynałem robić własną muzykę. Pierwsze utwory napisałem właśnie w Norwegii, mieszkając w małym miasteczku Halden i chodząc tam do liceum.

Myślę, że kontakt z kompletnie inną mentalnością mógł wpłynąć zarówno na moją osobowość, jak i pierwsze utwory. Na pewno był tam bardzo specyficzny klimat, przyroda, ludzie. Pewnie wywarło to na mnie jakiś wpływ, ale nie za bardzo potrafię powiedzieć, jaki. Norwegia to kraj, który bardzo wspiera wszelkie przejawy kreatywności i pomaga nie tylko życzliwym podejściem i ciepłym słowem, ale też udostępniając młodym ludziom profesjonalne studia nagrań i salki prób za grosze. Myślę, że to wsparcie też mnie dobrze naładowało.

Można odnieść wrażenie, że jesteś życiowym nomadem. Skąd się to bierze? Nudzisz się w jednym miejscu czy raczej męczysz?

- Trochę nudzę, trochę męczę. Nie za bardzo umiem znaleźć sobie miejsce, jestem z tych, co nie rozpakowują kartonów w nowym mieszkaniu przez pół roku. Niby mieszkałem w tej Warszawie kilka lat, ale i tak cały czas gdzieś jeździłem. Albo długie trasy, albo po prostu wyjazdy gdziekolwiek, byle nie siedzieć na dupie. Nie wiem czy kiedykolwiek się gdzieś osiedlę na stałe, na razie chcę pomieszkać jeszcze w milionie miejsc. Ale to się podobno z wiekiem zmienia. Teraz chwilowo mieszkam w Sopocie, ale i tak kursuję ciągle między Trójmiastem a Warszawą. Nie umiem inaczej.

Dość wcześnie zdecydowałeś poświęcić się całkowicie muzyce. W Polsce to praktycznie niespotykane. Jak się czułeś, rzucając kilkanaście lat temu wszystko na jedną szalę? Czy gdybyś mógł zadecydować o tym jeszcze raz, z dzisiejszą wiedzą o skutkach takiej decyzji, podjąłbyś ją wtedy jeszcze raz?

- To prawda, bardzo wcześnie postanowiłem sobie, że zostanę muzykiem i skupiłem się tylko na tym. Skończyło się to tak, że przez liceum ledwie przebrnąłem, powtarzając klasę, a na studia nigdy nie poszedłem. W ogóle tego nie żałuję. Oczywiście, czasem bywa ciężko i mówię sobie: "a mogłem zostać programistą", ale potem przypominam sobie, jak gigantyczne mam szczęście, że mimo wszystko coś tam osiągnąłem w tej dość brutalnej branży.

Kiedy miałem 16 lat, marzyłem o tym, żeby wystąpić na jakimkolwiek festiwalu i wydać płytę. W życiu nie sądziłem, że będę mógł grać na zajebistych festiwalach na całym świecie albo że będą się mną interesować zagraniczne media i wytwórnie. Ktoś tam słucha mojej muzyki i przychodzi na moje koncerty. Za parę lat pewnie będzie już w ogóle spoko. Więc tak - totalnie podjąłbym taką samą decyzję!

Od lat bardzo intensywnie koncertujesz, większość koncertów załatwiając sobie sam. Jak to robisz?

- Kiedy zacząłem wydawać płyty, zorientowałem się, że bez wsparcia dużej wytwórni jedynym sposobem na dotarcie do ludzi jest po prostu granie koncertów. Teoria "jak to się robi: jest banalna, w praktyce jest to trochę bardziej skomplikowane. Wybierasz sobie zakres dat, robisz sensowną kolejność miast na Google Maps i zaczynasz pisać maile, setki maili. Teraz już mam wyrobione przez lata grania kontakty i koncerty w wielu miastach mogę sobie załatwić praktycznie od ręki, ale to dopiero od niedawna - na początku jest bardzo długi etap ciężkiej walki o każdy koncert.

Często trzeba schować dumę do kieszeni i się "podłożyć". Pograć trochę za darmo albo za 200 zł. Nie wybrzydzać z klubami, zagrać tam, gdzie cię chcą. Kosztuje to dużo czasu, nerwów i pieniędzy, ale z każdą trasą jest coraz lepiej, grasz w coraz lepszych miejscach i na coraz lepszych warunkach. Trzeba być bardzo cierpliwym i skłonnym do wyrzeczeń, no i mieć też jakąś strategię.

Koncertujesz w sposób bardzo odległy od potocznych wyobrażeń: nie jeździsz eleganckim autokarem z całym zespołem i obsługą, nocując w pięciogwiazdkowych hotelach. To raczej opcja punkowa: pociąg do miasta, w którym grasz i spanie w śpiworze na podłodze u znajomych. Co cię w tym najbardziej pociąga, a czego nienawidzisz?

- Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak wiele całkiem znanych zespołów jeździ w taki punkowy sposób. Poziom wygodnego jeżdżenia autokarem z całą ekipą, osiąga promil artystów. Zdecydowana większość jeździ rozwalonym vanem albo pociągami i śpi na kanapach albo podłogach właścicieli klubów. Jak byłem młodszy to całkiem mnie to kręciło, teraz przyznam, że trochę zaczynam mieć tego dość i staram się raczej unikać takich warunków. Podróżowanie w taki sposób jest bardzo męczące i momentami dołujące, ale zwykle nie do uniknięcia dla młodych zespołów. Chociaż ma to swoje dobre strony, dwa miesiące spania na podłogach i prawie codziennego grania to naprawdę niezły trening, zarówno psychiki jak i warsztatu. Poza tym w ten sposób nawiązuje się dużo nowych znajomości, z których nigdy nie wiadomo, co potem wyniknie.

Nowy materiał nagrywałeś w Stanach Zjednoczonych pod okiem słynnego producenta Jeffa Zeiglera, współpracującego z wielkimi gwiazdami amerykańskiej sceny alternatywnej. Jak to się robi? Po prostu napisałeś maila i zaproponowałeś stawkę?

- Współpraca z Jeffem to właśnie dowód na to, jak ważne są znajomości nabyte podczas tras. I nie mówię tu o kontaktach branżowych. Bo tak się po prostu złożyło, że będąc w Seattle spałem na kanapie u kolegi mojego kolegi. A on - Corey - okazał się przyjacielem Jeffa. Posłuchał moich demówek i powiedział że Jeffowi to się na pewno spodoba i że mam do niego napisać, powołując się na niego. No i Jeffowi się bardzo spodobało, dogadaliśmy się, zaprosił mnie do swojego studia do Filadelfii i tak powstał album. Dlatego tak mocno wierzę w to, że granie koncertów na całym świecie nawet, jeżeli traci się na tym pieniądze i zdrowie, koniec końców zaowocuje czymś fajnym i wartościowym.

Jak w praktyce wyglądała wasza współpraca? Na ile Zeiglera można uznać za współtwórcę tej płyty?

- Do Jeffa przyjechałem z gotowymi kompozycjami w formie kiepsko brzmiących i surowych demówek. Nagraliśmy profesjonalnie moje wcześniej nagrane w domu partie, zaprosiłem też dwóch jego kolegów do nagrania perkusji i puzonu. Potem siedzieliśmy i długo dłubaliśmy w syntezatorach i samplerach, dodając kolejne warstwy i stopniowo tworząc jakieś wstępne brzmienie. Ale najistotniejszym wkładem Jeffa był miks - zrobił bardzo dobrą robotę, cała ta elektronika stała się organiczna i nabrała życia. Współtwórcą kompozycji nie był, ale w brzmieniu odegrał bardzo ważną rolę.

Jak to się stało, że dystrybucją twojego albumu w Stanach zajmuje się niemal legendarna wytwórnia Sub Pop?

- Nie ma na to prostej odpowiedzi. To efekt wielu różnych wydarzeń, ale trudno dokładnie powiedzieć których. Poznałem ludzi z wytwórni parę lat temu na festiwalu SXSW w Austin i wiem, że zainteresowała ich moja muzyka. Wytwórnie takie jak Sub Pop potrafią obserwować artystów latami i czekać na odpowiedni moment w ich karierze, wtedy może dojść do jakiejś współpracy. Kontrakt na publishing i dystrybucję zaproponowali mi po usłyszeniu miksów "The Provider". Teraz blisko ze sobą pracujemy. Nie jest to co prawda kontrakt płytowy, ale kto wie, może w przyszłości się w taki przerodzi. Mam nadzieję, bo to naprawdę dobra wytwórnia!

Czy nową płytę będziesz promował koncertami w Stanach? Czy znów organizujesz je sam, w punkowy sposób?

- Na razie wystąpię z zespołem w marcu podczas SXSW. Chciałbym zorganizować trasę po Stanach, ale tym razem chcę to zrobić porządnie i jak najmniej punkowo, a to wymaga czasu i bardzo uważnego planowania. Zobaczymy.

Płyta nagrana i wydana w Stanach, entuzjastyczne recenzje, zaistnienie i dostrzeżenie na najważniejszym rynku muzycznym świata. Czy to jest już ten moment, w którym czujesz, że się udało, że do tego dążyłeś?

- Nie sądzę żeby kiedykolwiek nadszedł taki moment. Można przez chwilę poczuć euforię z osiągnięcia czegoś, ale ona zaraz opada i pojawia się kolejny cel. To się chyba nigdy nie kończy. Już pracuję nad kolejnym albumem, a jeszcze w tym roku wydarzy się kilka bardzo ważnych dla mnie rzeczy. Nigdy nie jestem do końca usatysfakcjonowany. Ale to dobrze, mam ciągły napęd do robienia.

Więcej o: